GET YOUR KICKS ON ROUTE 66

Historia tej drogi zaczyna się na początku XXw., gdy wraz ze wzrostem liczby samochodów i znaczenia transportu drogowe, potrzebne stało się połączenie wschodu i zachodu kraju szybką autostradą, która umożliwiłaby sprawny transport towarów i ludzi. W połowie XIXw. kraj przecięła linia kolejowa AT&SF - Atchison, Topeka and Santa Fe. Wytyczona została na planie sieci naturalnych dróg i ścieżek używanych przez Indian, stacje kolejowe powstawały w miejscach, gdzie był dostęp do świeżej wody, tak dla ludzi jak i parowozów. Droga została niejako przylepiona do tej linii, budowano małe miasteczka z warsztatami samochodowymi, stacjami benzynowymi, restauracjami, motelami, wszystkim, co potrzebne podróżnym w czasie długiej, uciążliwej drogi. 


Droga-Matka zaczynała się w Chicago, a kończyła w Santa Monica. Liczyła 3940km i była to wartość przybliżona, gdyż dokładnej długości nie da się nigdy ustalić. Trasa była wiele razy zmieniana, miejscami biegła kilkoma równoległymi odcinkami, ciągle przebudowywana, korygowana poprzez wytyczanie nowych, łatwiejszych skrótów. Na początku składała się z połączonych lokalnych dróg o różnej nawierzchni: brukowanych, asfaltowych, piaszczystych, żwirowych. Dopiero po 11 latach, w 1937r. ogłoszono jej całkowite utwardzenie. 

Rolę jaką odegrała w życiu Amerykanów w czasach Wielkiego Kryzysu i genezę jej nazwy - Mother Road - najlepiej opisuje książka Johna Steinbecka "Grona gniewu". To trasa-legenda, symbol Stanów Zjednoczonych, symbol pogoni za marzeniami ubogich ludzi, których na zachód, do lepszego świata gnała bieda, głównie spowodowana suszą w Kansas i Oklahomie na początku lat 30. XXw. Pakowali cały swój dobytek na rozklekotane półciężarówki przerabiane z osobowych aut i ruszali na zachód skuszeni obietnicą godziwych zarobków na plantacjach i farmach w Kalifornii. Na miejscu okazywało się, że życie tam jednak nie jest tak kolorowe jak ulotki, które wpadły im w ręce przed wyjazdem i przez które się tam znaleźli.

W oficjalnym spisie dróg Route 66 istniała do 1985r. Wcześniej powoli zastępowana kolejnymi odcinkami nowych autostrad okrążających obwodnicami wszystkie małe miasteczka, przez które biegła jako główna ulica, a które z braku klientów po kolei upadały. Najdłużej o swoje życie walczyło Williams. Wytaczając kolejne procesy, zaskarżając decyzje o przebiegu międzystanowej autostrady I-40, wywalczyło aż 3 zjazdy łączące miasteczko z nową drogą. Takie połączenie to być albo nie być dla tych miasteczek, w większości odciętych od strumienia przejeżdżających tak niedaleko przecież aut. 

Najlepiej pokazuje to film... "Auta". Niby bajka dla dzieci, niby śmieszny, ale bije z niego tak wielka nostalgia, żal za starymi, dobrymi czasami, które bez sentymentów zostało zniszczone przez nowoczesność, potrzebę szybszego biegu życia, że koniecznie trzeba go zobaczyć, jeśli wybieracie się w podróż choć kawałkiem Drogi-Matki, Drogi-Ucieczki


Po latach starań, w 2015r., wywalczono oficjalną nazwę Historic Route 66 i wpisanie ocalałych fragmentów do rejestru zabytków. Najlepiej zachowanym kawałkiem drogi, w pełni oddającym klimat dawnych, dobrych czasów jest odcinek Seligman-Kingman. 

Pierwsze miasteczko odwiedziliśmy dzień wcześniej, zanim pojechaliśmy do Wielkiego Kanionu, taki mały rekonesans przed długą 7-godzinną podróżą następnego dnia. Najpierw jednak zwiedziliśmy miasteczko, w którym mieszkaliśmy, to sławne, waleczne Williams przy Route 66, przytulone oczywiście do linii kolejowej AT&SF. Pisałam już o nim tutaj, ale oprócz powalających zachodów słońca, posiada także inną atrakcję - Williams Wild West Junction, westernowe miasteczko, świetne do robienia zdjęć, szczególnie gdy jest puste poza sezonem.


















Po spakowaniu gratów do naszego wiernego smoka pożegnaliśmy Williams, Wielki Kanion i ruszyliśmy w kierunku Los Angeles. Na pierwszym miasteczku, leżącym jak cała ta droga w środku niczego, pustkowia upstrzonego pojedynczymi krzaczkami, podobno wzorowano Chłodnicę Górską w "Autach", co zresztą widać tutaj na każdym kroku.




























Dzień wcześniej zjedliśmy tutaj burgery w polecanym Roadkill Cafe, dobre, ale plasujące się dopiero na trzecim miejscu w rankigu, a dzisiaj pojechaliśmy dalej, szukać szczególnego miejsca na drodze, z wymalowanym znakiem Route 66 na asfalcie, aby tam zrobić sobie sesję zdjęciową. 






Jadąc ze wzrokiem wlepionym w asfalt dojechaliśmy do Hackberry General Store. To miejsce osobliwe, ni to skansen, ni to śmietnik historii, na małej powierzchni stoją zebrane i pieczołowicie zaopiekowane relikty przeszłości. Auta, pompy paliwowe, szyldy, felgi samochodowe, stare lodówki Coca-Coli znalazły nowy dom i zostały tym samym uratowane od zapomnienia.


























Znak wymalowany na drodze znaleźliśmy dopiero w Amboy, na zupełnie innym odcinku Route 66, do którego dostać się nie było łatwo, gdyż od Needles wszystkie drogi dojazdowe z I-40 na starą 66-kę były z jakiegoś powodu pozamykane. Dopiero w Kelbaker był pierwszy wolny wjazd i od razu znaleźliśmy poszukiwany znak.













Dalej 66-ka leci do Ludlow, gdzie ponownie łączy się z nową autostradą I-40 i przez Barstow, San Bernardino dojeżdża do LA. My kierowaliśmy się do Newport, oddzielnego miasteczka wchodzącego w skład aglomeracji. Jest tam ciszej, spokojniej, bardziej kurortowo niż w samym Los Angeles. Dojazd z Newport Beach do Universal Studios lub Hollywood Blvd zajmował nam ok. 1,5h, co przy porannych korkach w dni robocze i tak jest niezłym czasem. Na miejscu okazało się, że obok motelu mamy sklep z ziołem, Chińczyka w zapomnianym przez czas sklepiku i knajpkę z najlepszymi śniadaniami tego wyjazdu - Cappy's Cafe. Jajka na 100 sposobów, chrupki bekon, burritos, steaki, no i kawa-lura z dzbana, dolewana co chwilę, jak w filmach. Oni tak naprawdę mają, to życie pisze im te scenariusze.


Zanim jednak ruszyliśmy z Barstow w stronę LA, zahaczyliśmy na koniec dnia o miejsce warte zjechania nawet, gdy ma się mało czasu, jak my. To Calico - wymarła osada przy zamkniętej kopalni srebra. Dzisiaj stała się popularną atrakcją turystyczną, w której odbywają się rekonstrukcje bitew z czasów wojny secesyjnej oraz pokazy dawnych strojów i codziennego życia rodem z Dzikiego Zachodu. Idealne miejsce na przerwę w czasie długiej, nużącej podróży. Naprawdę warto zobaczyć to miasteczko.

































W tak wielkim kraju podróż przez odludzia, przy prędkości nie przekraczającej 70mil/h, a najczęściej jest to 55mil/h, może się dłużyć, nużyć, męczyć, dać w kość. Warto szukać przy drogach ciekawych miejsc, czasem  banalnych jak te skrzynki pocztowe, ale u nas takich nie znajdziecie, aby choć na chwilę wyskoczyć i rozprostować nogi.











Ale jedźcie uważnie, dosłownie, bo przy drogach można spotkać takie rodzynki, jak sławne reklamy Burma Shave, składające się z kilku tablic rozstawionych co kilkadziesiąt metrów od siebie zawierających żartobliwe rymowanki. Czasem reklamowe, a czasem nakłaniające kierowców do wolniejszej jazdy. My spotkaliśmy dwie, ale niestety jechaliśmy za szybko i nie zapisałam tekstu, natomiast poniższa znajduje się w Hackberry General Store.

"Big mistake
many make
Rely on horn
instead of 

brake.
Burma Shave"


W wolnym tłumaczeniu znaczy to mniej więcej:

"Wielki błąd
dróg bywalca -
cisnąć klakson
miast hamulca"



Komentarze