FRISCO

Nieubłaganie zbliżamy się do końca naszej podróży. Pozostały nam dwa dni i oba chcemy maksymalnie zapełnić jak najlepszym poznaniem tego miasta, które tak odbiega od wszelkich wyobrażeń na temat amerykańskich metropolii. To taki kawałek Europy położony na brzegu Pacyfiku.

Pierwszy i ostatni punkt naszej wyprawy. Tutaj wylądowaliśmy 2 tygodnie temu i stąd wrócimy do domów. Ale najpierw zobaczymy jak najwięcej się da, choć 2 niepełne dni, to przynajmniej o połowę za mało, aby zobaczyć wszystko, co byśmy chcieli. Ciągły niedosyt - to najgłębsze z wrażeń towarzyszących nam w tej podróży.
Mając tak niewiele czasu musieliśmy wyrzucić z pierwotnego planu wycieczkę do Alcatraz. Tak, niestety. Nie zobaczyliśmy też wszystkich ciekawych dzielnic jak Castro czy Mission. Ale niedosyt powoduje u nas snucie planów na przyszłość, coś trzeba mieć w zanadrzu, co z powrotem nas tutaj przygoni. Przecież niedaleko czekają jeszcze Park Narodowy Yellowstone, Seattle, Park Narodowy Redwood i mnóstwo innych miejsc, które aż proszą się o odrębne wyprawy. Pisze się ktoś? Ale od razu zaznaczam, że lubię długo i powoli, aby nasycić się każdym odwiedzonym miejscem, a nie tylko go odhaczyć na mapie. Poznać ludzi, ich historie, a praktycznie każdy jakąś tam ma związaną z Europą, o czym bardzo chętnie opowiadają, dumni, że pochodzą ze Starego Kontynentu, z którego przecież dawno temu wyganiała ludzi ogromna bieda, a nie ciekawość świata.

LOMBARD STREET
Mieliśmy to szczęście, że mieszkaliśmy przy chyba najbardziej znanej ulicy w mieście - Lombard Street. Kojarzycie tę stromą uliczkę, która nie biegnie na łeb na szyję, jak reszta ulic w mieście, prosto w dół, ale elegancko wije się serpentyną, która do tego obsadzona jest milionem kwiatów? Wiosną mamy gotowy obraz, tylko stać i podziwiać, jeśli oczywiście wszystkiego nie zasłonią wszelkiej maści Azjaci z długimi kijkami. My trafiliśmy akurat na dość mało fantazyjny moment, gdyż wszelkie krzaczki nabierały dopiero zieloności liści, ale ta ulicy nawet "tylko" zielona jest jak ciasteczko.











PIER 39
Nabrzeże nr 39 to miejsce szczególne. Jest ich w San Francisco 52 sztuki, ale tylko na tym ludzie i zwierzęta postanowili najgromadniej zasiedlić ląd. Pierwsi wybudowali tu sobie wesołe miasteczko, sklepiki, restauracje, salony gier, oceanarium, drudzy natomiast postanowili się tu osiedlić. Zwołali kumpli z okolicy i założyli lęgowisko na pływających pomostach. Mowa o lwach morskich (nie mylić z wilkami, ci drudzy zasiedlili knajpy na nabrzeżu). Natomiast lwy morskie wylegujące się w słońcu na przystani, którym ani trochę nie przeszkadzają przepływające co chwilę statki wycieczkowe, są doprawdy niezwykłym widokiem.






Niepokojąco ludzko wygląda mimika pana lwa na tym zdjęciu ;-)













CABLE CARS
Jeśli myślicie, że te wszystkie strome ulice, które widzicie na zdjęciach, to złudzenie optyczne, przerysowanie obiektywu, to muszę was zmartwić. Tam jest NAPRAWDĘ tak stromo. Jadąc tramwajem linowym z Fisherman's Wharf do Market Street momentami czułam się jak na rollercoasterze. Ostro w górę, nie wiesz co będzie dalej, przegięcie i żołądek podchodzi ci do gardła, bo widzisz pionową ulicę w dół, nie masz zapiętych pasów, tyłek ci zjeżdża po ławce, bo siedziesz oczywiście bokiem do kierunku jazdy, a tramwajarka ma do wyboru tylko 3 wajchy i jeden pedał... ale zapewniam was, że z gracją godną dyrygenta orkiestry radzi sobie z tymi instrumentami koncertowo.
Nie wiem też czy gdziekolwiek na świecie jest jeszcze szansa na jazdę jak za starych dobrych czasów, na bocznej platformie trzymając się jedynie słupka i uważając na blisko zaparkowane auta, które czasem lusterkiem zahaczają "o włos". Na pewno jest to jedyna na świecie taka linia tramwajowa obsługiwana ręcznie. Pomyślcie, jeden błąd lub awaria sprzętu, a na dół daleko i baaaardzo stromo.
Tak bardzo, że nawet istnieją tu specjalne przepisy dotyczące parkowania. Jeśli nie ma tabliczki, aby parkować auta wręcz prostopadle do krawężnika, to parkując równolegle należy skręcić koła w jego stronę stojąc w dół lub odwrotnie, jeśli stoi się pod górę. Za brak skręconych kół można zapłacić mandat w wysokości 80$.








BARY/RESTAURACJE/PUBY
Jeśli lubicie zjeść, szybko lub celebrując, do tego napić się dobrego piwa, to SF będzie dla was rajem. Bary na nabrzeżu Fisherman's Wharf oferują owoce morza na wynos we wszelkiej możliwej formie, bary śniadaniowe podają pierwszy posiłek dnia przypominający bardziej nasze obiady, ale dzięki nim, bo na pewno nie dzięki lurowatej kawie z dzbanka, tak dobrze znanej nam z filmów, dostaje się kopa energii aż do obiadokolacji.
W SF udało nam się trafić przez przypadek, mając ją "za rogiem", na najbardziej chyba znaną śniadaniownię "Mel's Drive-in". Zagrała w filmie Lucasa "Amerykańskie graffiti", co wyciągnęło ją swego czasu szczęśliwym trafem z kłopotów finansowych i dzięki czemu teraz może się reklamować, iż działa nieprzerwanie od 70lat, czyli od 1947r. Została wybrana przez przypadek, gdyż rosnące w pobliżu wysokie drzewa zasłaniały widok na nowoczesne budynki wokół, a na tym zależało filmowcom. My też wybraliśmy ją przez przypadek, gdyż przejeżdżając obok niej dzień wcześniej wieczorem ładnie błyszczała się światełkami w środku, gdy wszystko wokół było już ciemne. Dopiero następnego dnia zobaczyliśmy gdzie trafiliśmy. Gdybyście kiedyś szukali miejsca na śniadanie w pobliżu Lombard Street, to już wiecie gdzie iść.




Jeśli natomiast zachciałoby się wam piwa w okolicy Union Square, to zaraz obok, na rogu ulic O'Farrell i Cyril Magnin, znajduje się irlandzki pub "J.Foley&Sons". Wnętrze uwiedzie was swoim wystrojem i wsiąknięcie tam na cały wieczór. A jak będziecie mieć szczęście, to obsłuży was sobowtór George'a Clooney'a.




[edit] Współtowarzyszka tej podróży wypomniała mi, że na mojej liście miejsc godnych polecenia nie umieściłam najlepszej pizzy w mieście. Po prostu ZA(jebistej) Pizzy, 1919 Hyde St., na Russian Hill. Jeśli będziecie w okolicy, walcie do tego z lekka grungowego miejsca bez oporów. Można też się wyżyć artystycznie i stworzyć plakat na ich cześć. Powieszą go w galerii na wieki. Nasza ZAjebista Pizza from Poland with love wisi na honorowym miejscu!





GOLDEN GATE
My nie mieliśmy do dyspozycji całego wieczoru, gdyż czekał na nas piękny zachód słońca w najlepszym miejscu w mieście. Dlaczego nazywa się Golden Gate skoro jest czerwony, a raczej w kolorze międzynarodowego pomarańczu? Otóż Golden Gate to nazwa zatoki, a most zbudowano u jej wejścia i od zawsze malowano na charakterystyczny czerwony kolor farby podkładowej, aby był dobrze widoczny podczas częstych w tymi miejscu mgieł. Nam się trafił akurat widok za milion dolarów, ale przyznaję, schowany we mgle Golden Gate także wygląda urzekająco. Jeśli go oczywiście cokolwiek widać.








PAINTED LADIES
Pamiętacie serial "Pełna chata" z lat 90-tych XXw.? Pewnie, że pamiętacie. Moje pokolenie na pewno go zna, może nie wszystkie sezony, ale bohaterów kojarzycie for sure. Michelle, DJ, Stephanie? Trzech tatusiów? Kimmy - przyjaciółka DJ? Pamiętacie gdzie mieszkali i dlaczego te małe, kolorowe domki były tak urzekające?
Więc muszę wam powiedzieć, że one istnieją naprawdę i nadal tam stoją, przy parku Alamo Square, gdzie zwariowana rodzinka Tannerów czasami piknikowała.
Nazywają się Painted Ladies i są niekwestionowaną wizytówką miasta na spółkę z GG. Jeśli dobrze się obierze punkt na zrobienie zdjęcia (im wyżej tym lepiej), a do tego użyje teleobiektywu, to można uchwycić cały rząd domków na tle odległego Financial District z Transamerica Pyramid na czele.







TWIN PEAKS
Ostatni punkt tej krótkiej wycieczki w miasto, to wzgórze Twin Peaks. Nie, nie ma ono nic wspólnego ze starym serialem, to nie tu zamordowano Laurę Palmer, ale za to miejsce to oferuje spektakularny widok na całe miasto. Normalnie panorama 360°. Byliśmy akurat w środku dnia, ale wyobraźcie sobie jak ten widok musi wyglądać wieczorem, gdy zapalą się już wszystkie światła w Downtown. Kiedyś tu wrócę i to zobaczę, na pewno.






Komentarze