ANTELOPE CANYON I HORSESHOE BEND


Page, 6.00 rano, pobudka, szybki prysznic, śniadanie w tłumie Azjatów i lecimy na miejsce zbiórki pod biuro Antelope Canyon Tours. Z każdą minutą przybywa kolejnych chętnych, głównie naszych sąsiadów od śniadania. Jest ich tu wszędzie istne zatrzęsienie. Po 1/2h wychodzi nasz przewodnik Malcolm, postawny Indianin w krótkich spodenkach.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż my staliśmy w puchowych kurtkach i bieliźnie termicznej, wełnianych czapkach, szalikach i rękawiczkach, dzieciaki dodatkowo w kocach. I jeszcze było nam zimno. Załadował nas na krypę pick-upa przerobionego na telepiący się, otwarty busik do przewozu ludzi i wywiózł na pustynię po "bumping road, I'm sorry".


Mogę ich z czystym sumieniem polecić jako organizatorów wycieczki. Biuro znajduje się w centrum Page, łatwo znajdziecie. Mają swoje terenowe samochody, którymi dowożą kolejne grupy na miejsce. Kierowcy są jednocześnie przewodnikami. Rezerwację na wybrany dzień i godzinę robi się na stronie podanej wyżej w linku. Możecie wybrać normalną wycieczkę lub dla fotografów. Wtedy wolno wnieść statywy, dłużej i spokojniej pobyć w najlepszych miejscach i odpowiednio słono za to zapłacić.
Antelope Canyon, jak i cała ziemia, na której leży, to tak naprawdę dno oceanu, który kiedyś zalewał Arizonę. Woda się cofnęła pozostawiając jałową, piaszczystą ziemię, która pod wpływem słońca stwardniała tak, że dzisiaj tworzy skaliste podłoże. Sam kanion wypłukany przez wodę (głównie przez powodzie błyskawiczne, których rwący nurt kształtował przez miliony lat gładko wyrzeźbione krawędzie) tworzy bajeczne formy złożone z falistych kształtów i całej palety kolorów. Wszystko to razem układa się, wraz ze światłem wpadającym z góry przez szczeliny, w niewyobrażalnie piękne wzory jakby namalowane na ścianach.











 

 







W jednym miejscu woda wyżłobiła w ścianie niszę, która działa jak naturalny wzmacniacz. Wiedział o tym nasz przewodnik i... zaśpiewał:



Do Kanionu Antylopy najlepiej przyjechać latem w porze okołopołudniowej, gdy słońce pada prostopadle w szczeliny. Wtedy tworzą się tzw. "light beams", czyli słupy światła sączącego się z sufitu, do którego czasem dołącza jeszcze osuwający się do środka piasek. Najdroższe zdjęcie na świecie pochodzi właśnie z Upper Antelope Canyon i zostało sprzedane za 6,5mln$. Nosi tytuł "Phantom", jego autorem jest Peter Lik, który sprzedał je prywatnemu kolekcjonerowi. Próbowałam pobić ten rekord, ale na razie nie ma chętnych na moje zdjęcia ;-)

photo: Peter Lik

Z Antelope Canyon jest bliziutko do innej wspaniałej atrakcji regionu, a mianowicie Horseshoe Bend. To 270° zakole rzeki Kolorado, która w tym miejscu opływa skałę, której nie udało się wypłukać, tworząc malowniczą podkowę. Jakoś w styczniu ktoś wrzucił zdjęcia tego miejsca z informacją, że Horseshoe Bend jest zabudowywane murem i nigdy już  nie usiądziemy na brzegu kanionu, dla takich np. zdjęć. 











To nieprawda. Owszem, murek jest budowany, ale w sporej odległości od głównego miejsca, dla którego tam się jedzie. Prawdopodobnie dla osób z lękiem wysokości/przestrzeni, którzy nie są w stanie podejść do krawędzi i spojrzeć w dół. 


Pamiętacie moją paniczną akcję na żelaznym moście w Porto? Tutaj podeszłam na sam brzeg, a nawet usiadłam i spuściłam nogi z krawędzi. I mam na to dowód!


A w ogóle to tego dnia, 16 lutego, mieliśmy inną, bardzo ważną atrakcję, czyli urodziny P. Akurat trafił na dzień pełen przygód i wrażeń, i do tego dostał jeszcze w prezencie dodatkowe emocje od naszych towarzyszy podróży, którzy w czasie obiadu, na który jedliśmy najlepsze żeberka w życiu, fundnęli mu ciastko ze świeczką i Happy Birthday odśpiewane przez wszystkich obecnych na sali oraz obsługę knajpy. Jeśli kiedykolwiek wypadną Wam urodziny w Page, Arizona, idźcie śmiało do Big John's Texas BBQ, są przygotowani na takie akcje. A jeśli nie macie akurat urodzin, to też tam wpadnijcie, bo ich wędzone i pieczone żeberka nie mają sobie równych.













 
Jadąc z Kanionu Antylopy do Wielkiego Kanionu cały czas przebywa się na ziemiach należących do Nawahów. Nie można kręcić się im po ich terenach bez pozwolenia, ale kobiety można spotkać przy głównych drogach, sprzedające swoje wyroby. Robienie z nimi interesów to trochę jak targowanie się z Arabami tylko dużo trudniejsze. Chcą ci sprzedać wszystko 10x drożej i w odróżnieniu od Arabów nie chcą zejść z tej wygórowanej ceny. Wartością dodaną zakupów u nich ma być możliwość oglądania i fotografowania ich ziem, pięknych swoją drogą, ewentualnie za dodatkowe 5$ uścisną ci rękę, a buziaka dadzą za kolejne 20$. To już taniej wychodzi za to wszystko w Tunezji ;-)







Ale trzeba przyznać, że mieszkają marnie i łapią się każdej możliwości zarobku, nawet jeśli będzie to oznaczać robienie z turystów zwykłego głupa. Jeśli spotkacie po drodze atrakcję pt. Moenkopi Dinosaur Tracks na drodze U.S. Hwy 160 koło Tuba City, wiedzcie, że wchodzicie na własną odpowiedzialność. To jedna z tych przydrożnych atrakcji przyciągająca turystów ręcznie robionymi szyldami i próbująca wyciągnąć pieniądze. Dajecie, bo przykro patrzeć co robią, żeby zarobić na życie. Widzicie na pierwszym zdjęciu ślady dinozaura? Nie? A oni tak. Na terenie 50x50m jest całe zatrzęsienie śladów przeróżnych gatunków tych prazwierząt. Jakby urządziły sobie dyskotekę akurat w tym miejscu, wiedząc, że w mokrej glinie odbiją się i pięknie skamienieją ich ślady dla przyszłych mieszkańców Ziemi.


 



Chcąc jednak ten szczególny dzień uczcić w typowym amerykańskim stylu, mogliśmy udać się wieczorem tylko w jedno miejsce. To był nasz pierwszy raz, a dla tych, którzy tego przeżycia nie mają jeszcze za sobą, mała instrukcja obsługi.







 





Pralnię znaleźliśmy w Williams, ślicznym miasteczku, w którym mieszkaliśmy przez 2 dni, położonym przy dawnej Route 66, które poza niewiarygodnie pięknymi zachodami słońca oferuje także inne atrakcje, ale o tym w następnym odcinku.













Komentarze