DZIEŃ VI: PORTO

Nie będąc nigdy w Portugalii i znając ją tylko z opowiadań i zdjęć, wyrobiłam sobie wrażenie, które, miałam nadzieję, obroni się w zderzeniu z rzeczywistością. Bałam się, że aż tak pięknie nie może być. A jednak...


4 dni przed przyjazdem booking.com zawiadomił nas, że nasz nocleg w Porto jest przez wynajmującego odwołany, ponieważ nałożyły się na ten sam termin dwie rodziny. Gdybyśmy to my po terminie odwołali przyjazd, musielibyśmy bulnąć za pierwszą noc, ale w drugą stronę obyło się bez żadnych restrykcji. Ot, taka (nie)równość stron. Jednakże ta zmiana planów wyszła nam na dobre, ponieważ w ostatniej chwili, kosztem pół wieczoru w Paryżu spędzonego na szukaniu lokum, trafiliśmy na jeszcze lepszy apartament. W pięknym miejscu, w samym centrum, ale w cichej, bocznej uliczce.




Piątkowy, rockowy koncert na głównej alei było u nas słychać, ale to tak jak chyba w połowie miasta.


Natomiast mieszkanie zaraz przy głównym, zabytkowym targu/hali handlowej Mercado do Bolhão miało swoje niezaprzeczalne zalety w postaci świeżutkich owoców, warzyw i pieczywa.






Po sześciu dniach w ciągłej podróży, dwa dni z rzędu w jednym miejscu były jak głęboki oddech po wyczerpującym biegu. Obudziliśmy się sami, bez nastawionego budzika, potem odbyliśmy spokojne, powolne śniadanie i o 12.00 wygrzebaliśmy się na miasto. Dzień wcześniej zrobiliśmy nocne zdjęcia Ribeiry z mostu Luísa I (okupione największym w moim dotychczasowym życiu napadem paniki, który wywołał poruszony przejeżdżającym tramwajem żelazny, stabilny most)



więc tym razem ruszyliśmy wąskimi uliczkami w głąb tej starej, biednej, ale pięknej dzielnicy. Tam chyba najwyraźniej widać jak historia obeszła się z tym krajem i ludźmi. Od niepokonanych zdobywców, odkrywców, konkwistadorów podbijających dalekie lądy, zamożnych właścicieli ogromnych majątków, przeszli drogę do biedy, zapuszczenia, co widać, niestety, do dzisiaj, gdy patrzy się na zrujnowane kamienice, po których widać dawne piękno. 

Samo miasto jest zwarte i raczej małe, więc zwiedzaliśmy całość pieszo, trochę utartymi przez innych ścieżkami, trochę czerpiąc z podpowiedzi właściciela mieszkania, który rozpisał nam mapkę z najważniejszymi, według niego, miejscami, a trochę gubiąc się świadomie w najciaśniejszych zaułkach miasta. Wszystkie opcje się sprawdziły. To, co zobaczyliśmy urzekło nas maksymalnie, a nie o wszystkim w tej podróży możemy to powiedzieć, ponieważ parę miejsc było sporym rozczarowaniem.

Zaczęłam wycieczkę od przewrotki, rozbicia kolana, rozdarcia ulubionych spodni i lekkiego stłuczenia obiektywu, na szczęście tylko obudowy, na której się chyba podparłam upadając. Po prostu tak się zaaferowałam kolejnymi wzorami azulejos na kamienicach, że nie zauważyłam końca krawężnika. Tak zaczęty dzień mógł być potem tylko lepszy. Na pewno nauczyłam się jednej rzeczy - najpierw patrzeć pod nogi, a dopiero potem robić krok. 

Na pierwszy ogień poszła Livraria Lello. Niestety nawet po sezonie kolejka do wejścia ciągnęła się na dobre kilkadziesiąt metrów, nie czekaliśmy. Zaraz obok stoi Kościół Kapucynów, pięknie zdobiony malowidłami na płytkach. Te niebiesko zdobione płytki - azulejos - to najbardziej rozpoznawalny znak Portugalii.




 
Prawie każdy dom jest nimi obłożony i każdy innym wzorem. W czasie całego dnia nazbierałam ich ok.40 na ścianach mijanych domów 





Tutaj muszę podziękować moim towarzyszom podróży za świętą cierpliwość do mnie, ponieważ biegali ze mną za każdą nową płytką lub czekali aż wreszcie przejedzie ten wymarzony wagonik tramwaju w jakiejś odrapanej uliczce.




Po latach spędzonych ze mną przyzwyczaili się, że większość wycieczek podporządkowana jest zdjęciom. Może i tego jakoś szczególnie nie lubią, ale na szczęście wciąż tolerują.

Dzięki właścicielowi mieszkania, który wręczył nam swoją autorską mapkę Porto, trafiliśmy na ulicę Rua da Picardia, gdzie knajpki, bary z pysznym jedzeniem są jedna koło drugiej. Nieważne gdzie wejdziesz, wszędzie zjesz dobrze.



Zaspokoiwszy najważniejszą potrzebę, ruszyliśmy w stronę Ribeiry. Najpierw Katedra Sé, malownicze zejście schodkami znajdującymi się zaraz za nią, a których nie znajdziecie na mapie, potem trochę szwendania się wąskimi uliczkami spadającymi ostro w dół, w stronę rzeki (po portugalsku właśnie ribeira) i na koniec nagle wyskoczyliśmy na główną aleję spacerową nad brzegiem Douro - Cais da Ribeira. Tłum ludzi, śmiechy, śpiewy, tańce, ogólnie radosna pełnia życia, a to wszystko na tle mostu Luísa I i drugiego brzegu rzeki - Vila Nova de Gaia, zagłębia porto w Porto. Siadasz na ławce w cieniu sosny, słuchasz koncertu na razie bliżej nieznanej Keely Denham, kupujesz jej płytę za 5EUR, bo niedługo na pewno będzie gwiazdą, przy brzegu kołyszą się rabelos, twarz owiewa ci ciepły wiatr znad oceanu, nad głową skrzeczą mewy, ludzie śmieją się, jedzą, piją, cieszą się ciepłem i swoim widokiem, i tak bardzo nie chcesz, żeby ta chwila się kończyła. To jest czas idealny, migawka z innego życia, które mógłbyś prowadzić.












































Niestety trzeba się podnieść i ruszyć dalej, tym razem w górę, znowu krętymi, stromymi uliczkami, na których dzieciaki grają w piłkę, matki wieszają pranie, gdzie toczy się powoli raczej biedne życie.







Dochodzimy zmęczeni do ostatniego punktu programu - zabytkowego dworca kolejowego São Bento, dawnego klasztoru Benedyktynów, który stał w tym miejscu w XVIIw. i spłonął 100lat później. Jego przepiękna hala wejściowa jest cała wyłożona biało-niebieskimi płytkami przedstawiającymi sceny z historii Portugalii, a także codziennego życia Portugalczyków. Jest ich około 20 tys., wszystko ręczna robota Jorge Colaco, prawdziwego mistrza azulejos.






Jeszcze na koniec, jakby na przekór pełnemu historycznych zabytków otoczeniu, pod jedną ze starych kamienic rozłożyli się chłopcy z FlyBoys dając popis swoich akrobatycznych umiejętności rodem z kreskówek, gdzie ciała rozciągają się jakby były z gumy, a grawitacja nie działa.










Porto ma jedną tajemnicę, która znana jest tylko nielicznym. Matosinhos. Byliście tam kiedyś? Na plaży o zachodzie słońca albo, co ważniejsze, na Rua Herois da Franca? Dla tych, którzy lubią jeść, to miejsce obowiązkowe, dlatego wiadomo, że o 20.00 ustawiliśmy się grzecznie z talerzem w dłoni przy jednym z grilli rozstawionych wprost na ulicy w porcie. Świeża ryba, owoce morza, dobre białe wino, wszechobecny zapach dymu unoszący się w ciepłym, wieczornym powietrzu. Nic więcej nam nie było potrzebne do szczęścia, żeby zakończyć godnie pobyt w tym fantastycznym mieście.






Komentarze