DZIEŃ VIII: LISBON STORY

Pytacie: Lizbona czy Porto? Porto czy Lizbona? To jedno z tych pytań, na które nie ma jednej, dobrej odpowiedzi. KONIECZNIE trzeba zobaczyć oba te miasta, koniecznie. Nawet jeśli wiązałoby się to z dwoma oddzielnymi wyjazdami. Najlepiej, oczywiście, zrobić to za jednym zamachem i do tego zwiedzić wszystko to, co Portugalia ma do zaoferowania oprócz tych dwóch flagowych okrętów. A uwierzcie, jest tego tak wiele, że 2 tygodnie pełne wrażeń macie murowane. To drugie, po Côte Sauvage, miejsce, gdzie chciałabym mieszkać.


Pobyt w Lizbonie rozpoczęliśmy od największego w ostatnim czasie strachu. Zafundowała go nam oczywiście nieoceniona w takich sytuacjach pani Iwonka z nawigacji, a pomogło zmęczenie podróżą i ogólna dezorientacja w gąszczu wąskich, lizbońskich uliczek w nocnym wydaniu. Daliśmy się jej podejść i wykorzystała to niecnie wodząc nas za nos po całej starówce w poszukiwaniu miejsca, gdzie mieliśmy odebrać klucze do mieszkania. Sytuacja nie byłaby tak dramatyczna, gdybyśmy nie zostawili dzieci w aucie, w jednej z tych wąskich uliczek, które nocą wyglądały wszystkie identycznie. Przeczołgała nas to tu, to tam, co chwilę zmieniając kierunek, aż wreszcie po kilkunastu minutach zupełnie straciliśmy orientację, w której z tych cholernych uliczek nieznanego miasta stoi nasz samochód z potomkami w środku. Nie zapisaliśmy nazwy ulicy, ponieważ biuro miało być zaraz obok. Zostawianie ich samych to był głupi pomysł, ale to przecież było "tak niedaleko", a oni, zmęczeni, sami stwierdzili, że poczekają. I rzeczywiście, poszukiwane biuro było ulicę dalej, ale pani Iwonka miała pomysł na pokazanie nam choć kawałka tego pięknego miasta nocą. Przed dzwonieniem na policję w poszukiwaniu pomocy uratowały nas jedynie światła awaryjne, na których zostawiliśmy auto, a które mocno rzucały się w ciemności w oczy, gdy z  paniką w oczach przeglądaliśmy kolejne uliczki.

Z kluczami już w dłoni, po dojechaniu na miejsce okazało się, że mieszkamy chyba na najbardziej stromej ulicy w całym mieście. W ogóle miałam wrażenie, że cała Lizbona jest jednym, wielkim Mount Everestem, bez żadnej uliczki trawersującej zbocze. Tyle co tam trzeba się nawspinać, to chyba nigdzie indziej. Miejscowi też mieli tego dosyć i dlatego wymyślili sobie te wszystkie windy, dzięki którym są w stanie jakoś funkcjonować i np. wnosić do chaty ciężkie siaty z zakupami. Niektóre z nich przypominają zwykłe tramwaje, tyle że patrząc na nie ma się wrażenie rycia nosem po bruku.


Inne natomiast to małe dzieła sztuki inżynieryjnej, architektonicznej, zdobniczej i przykład wizjonerstwa sprzed epoki Gwiezdnych Wojen. Taka na przykład winda Santa Justa, czy nie przypomina wam machiny wojennej rodem ze Star Wars?


Zwiedzanie Lizbony załatwiliśmy klasycznie, czyli główne zabytki przeplecione parkami z fontannami i oczywiście jak najwięcej miradouros. Te ostatnie to prawdziwe perełki w tym mieście, fundujące przepiękne panoramy, z każdego inną. Chłodne powietrze w cieniu (20st.C) i gorące w słońcu pozwalało bez zmęczenia wędrować przez miasto. Nie wiem ile kilometrów przeszliśmy, ale zwiedziliśmy całą Alfamę, Bairro Alto i Baixa. Nie używaliśmy elevadores i było to czuć w nogach po 10h łażenia. Na kolejną wycieczkę zostawiliśmy sobie Belem, ponieważ miasto nie jest tak zwarte jak Porto i nasze nogi, niestety, miały swoje granice wytrzymałości.

Świt w nowym miejscu okazał się równie widowiskowy co poprzednie, choć w zupełnie innej odsłonie.





Wychodząc z domu od razu dopadłam kolejnych azulejos na ścianach mijanych budynków, co zobaczył siedzący w oknie starszy pan, który coś tam do nas zagadał i pokazał, żebyśmy zaczekali. Chwilę później wychylił się z drzwi kamienicy niosąc dla nas... azulejo zawinięte w gazetę, takie samo jak na ścianie jego domu, na pamiątkę, skoro tak bardzo mi się podobają. Tak nas tym gestem rozczulił, że już zawsze będziemy go pamiętać.




Zwiedzanie zaczęliśmy od Panteonu Narodowego, gdzie znajdują się groby zasłużonych Portugalczyków, m.in. Henryka Żeglarza.






W drodze do niego minęliśmy wykafelkowany (a jakże, to przecież Portugalia) mur Jardim Botto Machado.





Stąd było już niedaleko do kościoła São Vicente de Fora, przy którym złapałam swój pierwszy żółty tramwaj linii 28. Myślałam, że to rzadkość i znalazłszy tę linię koniecznie muszę ustrzelić od razu pierwszy, który się napatoczył.



Po 10h spędzonych na ulicach Lizbony okazało się, że linia jest dość rozległa i co chwilę przejeżdża kolejny.









Pnąc się dalej niestrudzenie, wydawałoby się wciąż w górę, doszliśmy do pierwszego tarasu widokowego, miradouro Sophia do Mello Breyner Andresen, skąd rozciąga się przepiękny widok na miasto, zamek św. Jerzego i Most 25 kwietnia P












 











Oczywiście moi towarzysze cierpliwie czekali w cieniu aż kolejna winda ruszy i będę zadowolona.






















Komentarze