Pytacie: Lizbona czy Porto? Porto czy Lizbona? To jedno z tych pytań, na które nie ma jednej, dobrej odpowiedzi. KONIECZNIE trzeba zobaczyć oba te miasta, koniecznie. Nawet jeśli wiązałoby się to z dwoma oddzielnymi wyjazdami. Najlepiej, oczywiście, zrobić to za jednym zamachem i do tego zwiedzić wszystko to, co Portugalia ma do zaoferowania oprócz tych dwóch flagowych okrętów. A uwierzcie, jest tego tak wiele, że 2 tygodnie pełne wrażeń macie murowane. To drugie, po Côte Sauvage, miejsce, gdzie chciałabym mieszkać.
Pobyt w Lizbonie rozpoczęliśmy od największego w ostatnim czasie strachu. Zafundowała go nam oczywiście nieoceniona w takich sytuacjach pani Iwonka z nawigacji, a pomogło zmęczenie podróżą i ogólna dezorientacja w gąszczu wąskich, lizbońskich uliczek w nocnym wydaniu. Daliśmy się jej podejść i wykorzystała to niecnie wodząc nas za nos po całej starówce w poszukiwaniu miejsca, gdzie mieliśmy odebrać klucze do mieszkania. Sytuacja nie byłaby tak dramatyczna, gdybyśmy nie zostawili dzieci w aucie, w jednej z tych wąskich uliczek, które nocą wyglądały wszystkie identycznie. Przeczołgała nas to tu, to tam, co chwilę zmieniając kierunek, aż wreszcie po kilkunastu minutach zupełnie straciliśmy orientację, w której z tych cholernych uliczek nieznanego miasta stoi nasz samochód z potomkami w środku. Nie zapisaliśmy nazwy ulicy, ponieważ biuro miało być zaraz obok. Zostawianie ich samych to był głupi pomysł, ale to przecież było "tak niedaleko", a oni, zmęczeni, sami stwierdzili, że poczekają. I rzeczywiście, poszukiwane biuro było ulicę dalej, ale pani Iwonka miała pomysł na pokazanie nam choć kawałka tego pięknego miasta nocą. Przed dzwonieniem na policję w poszukiwaniu pomocy uratowały nas jedynie światła awaryjne, na których zostawiliśmy auto, a które mocno rzucały się w ciemności w oczy, gdy z paniką w oczach przeglądaliśmy kolejne uliczki.
Z kluczami już w dłoni, po dojechaniu na miejsce okazało się, że mieszkamy chyba na najbardziej stromej ulicy w całym mieście. W ogóle miałam wrażenie, że cała Lizbona jest jednym, wielkim Mount Everestem, bez żadnej uliczki trawersującej zbocze. Tyle co tam trzeba się nawspinać, to chyba nigdzie indziej. Miejscowi też mieli tego dosyć i dlatego wymyślili sobie te wszystkie windy, dzięki którym są w stanie jakoś funkcjonować i np. wnosić do chaty ciężkie siaty z zakupami. Niektóre z nich przypominają zwykłe tramwaje, tyle że patrząc na nie ma się wrażenie rycia nosem po bruku.
Inne natomiast to małe dzieła sztuki inżynieryjnej, architektonicznej, zdobniczej i przykład wizjonerstwa sprzed epoki Gwiezdnych Wojen. Taka na przykład winda Santa Justa, czy nie przypomina wam machiny wojennej rodem ze Star Wars?
Zwiedzanie Lizbony załatwiliśmy klasycznie, czyli główne zabytki przeplecione parkami z fontannami i oczywiście jak najwięcej miradouros. Te ostatnie to prawdziwe perełki w tym mieście, fundujące przepiękne panoramy, z każdego inną. Chłodne powietrze w cieniu (20st.C) i gorące w słońcu pozwalało bez zmęczenia wędrować przez miasto. Nie wiem ile kilometrów przeszliśmy, ale zwiedziliśmy całą Alfamę, Bairro Alto i Baixa. Nie używaliśmy elevadores i było to czuć w nogach po 10h łażenia. Na kolejną wycieczkę zostawiliśmy sobie Belem, ponieważ miasto nie jest tak zwarte jak Porto i nasze nogi, niestety, miały swoje granice wytrzymałości.
Świt w nowym miejscu okazał się równie widowiskowy co poprzednie, choć w zupełnie innej odsłonie.
Wychodząc z domu od razu dopadłam kolejnych azulejos na ścianach mijanych budynków, co zobaczył siedzący w oknie starszy pan, który coś tam do nas zagadał i pokazał, żebyśmy zaczekali. Chwilę później wychylił się z drzwi kamienicy niosąc dla nas... azulejo zawinięte w gazetę, takie samo jak na ścianie jego domu, na pamiątkę, skoro tak bardzo mi się podobają. Tak nas tym gestem rozczulił, że już zawsze będziemy go pamiętać.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Panteonu Narodowego, gdzie znajdują się groby zasłużonych Portugalczyków, m.in. Henryka Żeglarza.
W drodze do niego minęliśmy wykafelkowany (a jakże, to przecież Portugalia) mur Jardim Botto Machado.
Stąd było już niedaleko do kościoła São Vicente de Fora, przy którym złapałam swój pierwszy żółty tramwaj linii 28. Myślałam, że to rzadkość i znalazłszy tę linię koniecznie muszę ustrzelić od razu pierwszy, który się napatoczył.
Po 10h spędzonych na ulicach Lizbony okazało się, że linia jest dość rozległa i co chwilę przejeżdża kolejny.
Pnąc się dalej niestrudzenie, wydawałoby się wciąż w górę, doszliśmy do pierwszego tarasu widokowego, miradouro Sophia do Mello Breyner Andresen, skąd rozciąga się przepiękny widok na miasto, zamek św. Jerzego i Most 25 kwietnia Ponte 25 de Abril, przypominający z daleka Golden Gate. Zaraz obok był mały park z fontanną, który aż się prosił, żeby choć na chwilę w nim przysiąść.
Obierając kierunek na katedrę Sé de Lisboa minęliśmy kolejne miradouros - Porta do Sol i zaraz obok - Santa Luzia ocieniony pergolą z winoroślą, oferujące coraz to inne panoramy na rzekę Tag, u brzegów której czasem parkują ogromne wycieczkowce, z których wysypują się chmary żądnych wrażeń turystów zalewających miasto. Niestety trafiliśmy na jedną z tych wątpliwych przyjemności. Powiedziałam nawet mężu, że jeśli kiedykolwiek wpadnie mi do głowy pomysł uczestniczenia w zorganizowanej wycieczce, to daję mu już teraz pozwolenie, żeby przywiązał mnie do kaloryfera aż mi przejdzie.
Obkupieni w nowe okulary, czekamy oczywiście na żółty tramwaj.
Z miradouro Santa Luzia już niedaleko jest do Katedry Sé de Lisboa, która jest ładna, ale nie powala. Za to furorę robiła na ulicach Nieletnia, której mijani ludzie gratulowali stylu, tudzież wyglądu a'la wczesny Axel Rose.
Po przeciwnej stronie Largo da Sé stoi kościół św. Antoniego. To tutaj, a nie w Padwie, jak prawie wszyscy myślą, urodził się sławny święty od rzeczy zagubionych, który wyprowadził się do Włoch dopiero pod koniec życia.
Chodzenie po wzgórzach jest wykańczające dla żołądka, więc nie poprzestając tylko na tym, co "dla ducha", daliśmy ciałom wytchnąć w Maria Catita serwującej regionalne, portugalskie potrawy. Swoją drogą - pyszne!
Płasko zrobiło się dopiero na Praça do Comércio, czyli Placu Handlowym zwanym też kiedyś Terreiro do Paço, gdyż przed trzęsieniem ziemi, które zrujnowało Lizbonę w 1755r., stał tutaj pałac królewski. Ten ogromny plac leżący tuż przy rzece Tag, pełnił kiedyś funkcję serca stolicy. To tutaj dopływały statki z towarami i wieściami z Nowego Świata. Przybysze, ze statków wstępowali po marmurowych schodach wprost na plac. W tym miejscu też, 1 lutego 1908r., rozegrały się tragiczne wydarzenia mające na celu obalenie monarchii. Zastrzelony został wtedy król Carlos I, a jego ranny syn Luís Filipe zmarł kilka minut po nim. Tron przypadł młodszemu bratu księcia – Manuelowi II (także rannemu w zamachu), który dwa lata później, jako ostatni król Portugalii, abdykował.
Zostawiając za sobą historię, ruszyliśmy przez Łuk Triumfalny, dawną bramę dzielnicy Baixa
oraz główny deptak miasta Rua Augusta z jego niewątpliwie fascynującymi atrakcjami. Czy ten gość nie przypomina wam Niesfornego Brzdąca? ;-)
Poszliśmy dalej w stronę miradouro São Pedro de Alcântara zahaczając oczywiście jeszcze, niestety najedzeni, o market Time Out - idealne miejsce na posiłek wśród setek innych głodnych, gdzie do wyboru jest kilkadziesiąt różnych stoisk z jedzeniem. Wybierasz, nakładasz i jesz przy wspólnym stole na środku hali.
Niedaleko marketu ma stację elevador Bica, kolejna winda ułatwiająca życie zarówno mieszkańcom jak i turystom.
Oczywiście moi towarzysze cierpliwie czekali w cieniu aż kolejna winda ruszy i będę zadowolona.
Mając wciąż pod górę i nie używając wind, dotarliśmy do tarasu São Pedro, przy którym trwała jednak budowa i okratowanie nie pozwalało nacieszyć się w pełni widokiem. Nadawał się jednak doskonale na sjestę, czego nie omieszkałam wykorzystać. Przymykasz oko na ramieniu męża, w tle facet brzdąka jakiś stary kawałek na gitarze i odpływasz na 5min. budząc się jak nowa, gotowa jednak przejść te 2,5km po wzgórzach, które zostały do domu i nadal uparcie nie używasz windy, ale po co skoro tym razem Gloria jechała w dół.
Na koniec zostawiliśmy sobie jedną z największych atrakcji i chyba unikalną na skalę światową - Elevador Santa Justa. Schowana wśród kamienic, a jednak góruje nad okolicą całymi swoimi 45 metrami wysokości, łącząc dwie dzielnice - Baixa i wyżej położoną Chiado. Zaprojektowana przez ucznia Gustava Eiffla - Raoula Mesniera du Ponsarda, wykonana z żelaza, z secesyjnymi zdobieniamim z daleka robi wrażenie wstawionego w stare miasto robota z Gwiezdnych Wojen.
Jeszcze raz widok z miradouro Sophia do Mello Breyner Andresen, jeszcze kilka złapanych tramwai linii 28, spacer wąskimi uliczkami Alfamy i na koniec dnia czekał na nas taras o zachodzie słońca ze schłodzonym, białym winem otrzymanym na przyjazd od gospodarzy. Lizbona przywitała i pożegnała nas chłodno, acz gorąco.
Komentarze
Prześlij komentarz