JEŚLI TATRY, TO TYLKO SŁOWACKIE

Nie, nie jestem ekstremistką i fanatyczką czegokolwiek (może poza książkami, które łykam nałogowo), ale są takie miejsca w Polsce, w które w sezonie nie da się, no nie da się jechać i już. Jak bardzo bym nie żałowała, bo pięknie, uroczo, no i te widoki, to jednak obijanie się o innych, szczególnie tam, gdzie chciałoby się być wręcz samemu, mnie przynajmniej odstrasza na tyle, iż żadne piękne widoczki, tudzież zapierające dech w piersiach panoramy nie skuszą mnie do ich odwiedzenia w okresie maj-wrzesień.

Jasne, że takie podejście ma wiele wad, ale znajduję w  nim jednak przynajmniej jedną dobrą stronę - zaczynamy szukać czegoś w zamian. Nie - gorszego, po prostu czegoś innego. I wtedy zauważamy, że istnieje świat także poza utartymi, popularnymi szlakami. Może trzeba będzie trochę dalej jechać, ale przecież nie za wiele. Może okazać się, że na nowo trzeba będzie nauczyć się czytać mapy, od drugiej strony. Może usłyszymy nawet inny język, jakby nasz, ale jakiś taki śmieszny. Wszystko to jednak nic, gdy istnieje nadzieja, że nie spotkamy nikogo lub szczątkowe ilości osób w miejscu, które nieopodal jest zapchane po kokardę albo jeszcze bardziej.
Dlatego powtórzę to, co napisałam w tytule - jeśli chcecie jechać w Tatry w sezonie, to tylko na słowacką stronę. Tak naprawdę, to nie wiem dlaczego w Polsce panuje przekonanie, że Tatry kończą się wraz z naszą granicą, a dalej to już czarna dziura, pustka niewarta nawet wspominania. A przecież w naszych granicach leży jedynie 1/3 terenu, jaki one zajmują i do tego wcale nie ta najwyższa i najpiękniejsza. Owszem, po naszej stronie leżą najładniejsze stawy. Ale to, co można zobaczyć po stronie naszych sąsiadów bije na głowę nasze najlepsze miejscówki. Moim zdaniem oczywiście, żeby nie było.


Aby nie być gołosłowną, poniżej przedstawię wam 4 szlaki, które przeszliśmy w tym roku. 3 z nich leżą po stronie słowackiej, ostatni - to nasze rodzime Tatry Zachodnie, ale szlak, który wybraliśmy jest mało znany i uczęszczany, choć przepiękny widokowo. Dotarliśmy tam dopiero wtedy, gdy cały tłum rodaków wybył z Zakopanego wraz z końcem długiego sierpniowego weekendu. I znowu dziwię się tym wszystkim, którzy wolą stać godzinami w kolejce, aby wspiąć się na przysłowiowy już Giewont, przejechać się kolejką na Kasprowy czy utknąć w korku do Morskiego Oka, zamiast poszukać miejsc, z których widok zaprze im dech w piersi i, co najlepsze, nie będą mieć na to ani jednego świadka.

1. Popradské Pleso, czyli Popradzki Staw


Pierwszy szlak wybraliśmy z tych spacerowych, na rozruch, który nawet przy dobrej ogólnej kondycji jest potrzebny do zaaklimatyzowania się na, jakby nie patrzeć, większej wysokości n.p.m. niż ta, na której siedzimy na codzień. Mając w składzie nieletnich, niektórych nawet poniżej 10lat, postanowiliśmy iść nad Popradské Pleso. Ostatni dostępny parking jest przy stacji elektriczki o tej samej nazwie. Stamtąd mamy do przejścia ok. 5km do schroniska. Całą trasę można przejść asfaltem, niczym do naszego Morskiego Oka i jest to dobra opcja dla rodzin z malutkimi dziećmi w wózkach lub dla osób niepełnosprawnych. 







Natomiast jeśli nic nam nie przeszkadza chodzić po wertepach, a do tego chcemy zobaczyć więcej, wyciągnąć maksimum z tej wycieczki, wtedy można skręcić w bok. Tam znajdziecie piękne miejsce, symboliczny cmentarz wszystkich, którzy w tych górach zginęli. Mimo że z jakąkolwiek religią mi nie po drodze, to tam, w tej ciszy czuje się zadumę, smutek i nabiera respektu do potęgi jaką jest natura.







Samo schronisko jest przepięknie położone u stóp Osterwy i Przełęczy pod Osterwą, na którą prowadzi czerwony szlak będący częścią Magistrali Tatrzańskiej. Widać go w środkowej części poniższego zdjęcia.







2. Veľká Studená dolina, czyli Dolina Staroleśna


Punktem kulminacyjnym tego wyjazdu miały być Rysy. Zdobyte, oczywiście, od słowackiej strony. Dlatego sumiennie studiowaliśmy prognozy pogody, liczyliśmy dni jakie mieliśmy do dyspozycji, pamiętając o zasadzie 'jeden dzień wysiłku - jeden odpoczynku', tym bardziej, że były z nami małe dzieci, nie ma co ich forsować. Wychodziło nam z obliczeń, że możemy zrobić jeszcze jeden dzień mniej forsowny, dolinką, spacerkiem, rozruszać nogi i płuca, aby później móc oddychać pełną piersią na najwyższych obrotach. 
Przed wyjazdem oczywiście dużo czytałam, wertowałam blogi, oglądałam tysiące zdjęć, aby wiedzieć w co się pcham. Słowacka strona Tatr była mi kompletnie nieznana, czarna dziura na mapie jak u większości naszych rodaków. Mogłam tylko polegać na informacjach i relacjach innych ludzi, którzy odważyli się być tam przede mną. Paru śmiałków się znalazło, więc uzbroiłam się w wytyczne, opisy szlaków i pułapek jakie na człowieka czekają po drodze.
Opierając się na opisach tych, co przeżyli i wrócili wybraliśmy szlak do Zbójnickiej Chaty biegnący dnem wąskiej, głębokiej Doliny Staroleśnej leżącej między Pośrednią Granią a Sławkowskim i Staroleśnym Szczytem. Od zachodu zamyka ją Mała Wysoka oraz Świstowy i Jaworowy Szczyt. Początków trasy jest kilka, podejście można zacząć w Tatrzańskiej Łomnicy, Tatrzańskiej Leśnej lub w Starym Smokowcu. My startowaliśmy z tego ostatniego, gdyż stamtąd, przez Siodełko (Hrebienok) jest najszybciej. 
Jednak  której trasy byście nie wybrali (poza czerwonym szlakiem z Hrebienka do Polany Staroleśnej), to i tak wszystko, co najlepsze zaczyna się od Rainerowej Chaty. Wszystkie szlaki (oprócz właśnie tego czerwonego) biegną też koło jednej z większych atrakcji tej trasy - Wodospadów Zimnej Wody, więc nic nie stracicie. Jeśli zdecydujecie się, tak jak my, startować ze Starego Smokowca, to koło dolnej stacji kolejki wybieracie zielony szlak na Hrebienok. Po ok. 45min. nieciekawej drogi (następnym razem poważnie zastanowię się nad wjechaniem kolejką, bo szlak leci albo przy torach tejże albo asfaltem i na pewno nie można nazwać go malowniczym) osiągacie pierwszy szczyt tej trasy, czyli Siodełko-Hrebienok (1285m n.p.m). Mijacie górną stację kolejki oraz wyciskasz monet w postaci toru pontonowego i obieracie zielony szlak biegnący do Bilikowej Chaty. Mijacie schronisko i dalej ścieżka leci w stronę Wodospadów Zimnej Wody




Jeśli nie lubicie wodospadów lub się ich boicie, możecie na Siodełku wybrać szlak czerwony, tamtędy szybciej i bez zbędnych wrażeń dostaniecie się do Polany Staroleśnej, skąd rozchodzi się kilka szlaków. Niestety ominie was wtedy jednak przyjemność krótkiego odpoczynku w Rainerowej Chacie (1301 m n.p.m.), najstarszym tatrzańskim schronisku, w którym dzisiaj mieści się maleńkie muzeum nosiczów, o których później.

photo: internet

Od wodospadów ruszacie niebieskim szlakiem w stronę Chatki Rainera, a stamtąd dalej w stronę rozwidlenia szlaków na Polanie Staroleśnej. Od tego miejsca trzymacie się niebieskiego szlaku już do końca, czyli do Zbójnickiej Chaty. Bardzo długo ścieżka pnie się łagodnie, prawie niezauważalnie, idziemy najpierw lasem, potem niepostrzeżenie las zastępuje kosodrzewina, możemy iść lekko, podśpiewując, rozglądając się na boki, podziwiając otaczające nas dwutysięczniki, które pną się wokół ot tak, na wyciągnięcie ręki. Po lewej cały czas towarzyszy nam dzielnie Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.), któremu niewiele brakuje do naszych Rysów, ale tutaj tak jakoś niepozornie wygląda.



Dochodzimy wreszcie do mostku nad Staroleśnym Potokiem i przeprawiamy się na drugą stronę. Możemy też chwilę tu odpocząć, ponieważ wszystko, co lekkie i przyjemne właśnie się kończy.


I tutaj zaczyna się druga część tej opowieści, gdyż mimo setek przeczytanych stron i obejrzanych zdjęć, nigdzie nie natknęłam się na opisy, że ta dolina oferuje coś więcej niż niedzielny spacerek. A może po prostu tak bardzo chciałam ją zobaczyć, że wolałam być głucha i ślepa niż znać prawdę.
A prawda jest taka, że to, cholera, jest jednak wysokogórska dolina, a cała okolica nazywa się Vysoké Tatry nie od parady. Tego nie wzięłam pod uwagę. Nawet teraz wszędzie czytam, że trasa jest łatwa, bez utrudnień, mimo że w dwóch miejscach zabezpieczona łańcuchami, ale zupełnie niepotrzebnymi, chyba że w zimie przy oblodzeniu (co akurat jest prawdą).











 


Od tego mostku, po ponownym przekroczeniu Staroleśnego Potoku zaczyna się cyrk. Przed nami wspinaczka zboczem Zbójnickiego Grzbietu. Powiem tylko tyle, że od tego miejsca nie mam ani jednego zdjęcia z podejścia do schroniska. O czym to może świadczyć? Że fotograf był zdechł.



Wszystkie zdjęcia, które poniżej widzicie są zrobione podczas schodzenia, gdyż idąc w górę na przemian dostawałam zawału, zapaści, udaru, a płuca miałam wyplute gdzieś w połowie drogi. Za każdym zakrętem wypatrywałam tego cholernego schroniska, przecież musiało być już gdzieś niedaleko, szliśmy już ponad 5h, więc ile jeszcze można? 













Tubylcy przyglądali mi się z mieszanką politowania i źle skrywanej pogardy dla słabszego gatunku.

Teraz, już po wszystkim, tak sobie myślę, że po prostu źle rozłożyłam siły, których i tak nie miałam w nadmiarze i tam, gdzie spodziewałam się już osiąść na laurach, tak naprawdę dopiero zaczęła się wspinaczka. Dlatego bądźcie mądrzejsi i chociaż w jednym miejscu przeczytajcie, że to nie jest dolina na lekki spacerek. Ponad 7h w jedną stronę, przy czym najgorsze podejście zaczyna się pod sam koniec, gdy macie już w nogach kilkanaście kilometrów. Gdy się wam wydaje, że już, już zaraz będzie schronisko, to droga do niego wygląda jeszcze tak:

 photo: Wieczna Tułaczka
A potem, gdy idziesz już resztką sił, to płakać ci się chce, gdy widzisz, że akurat do tego schroniska masz jeszcze "pod górkę" i nie opuszcza cię wrażenie, że każdy kamień przed tobą jest twoim ostatnim.
 
  photo: Wieczna Tułaczka

Na górę dotarłam z mózgiem wyłączonym z wszelkiej aktywności. Padłam w trawę z nogami do góry i nie ruszałam się przez dobrych kilkadziesiąt minut. Ze zmęczenia nie wyciągnęłam aparatu nawet na jedno zdjęcie, nic nie jadłam, wypiłam jedynie duże piwo i zastanawiałam się jak w takim stanie kompletnego odpadu mam wracać na dół przez kolejnych kilka godzin. Na górze zostać nie mogłam, nadchodził wieczór, bo jednak trochę za późno ruszyliśmy rano, do tego znad gór zaczęło nadciągać mleko, które nagle przesłoniło wszelki widok. Trzeba było ruszać.
  photo: Wieczna Tułaczka

Jedyne zdjęcie jakie mamy, to to zrobione przed samych ruszeniem na dół, gdy już na tyle stężałam, że mogłam chodzić. Zostało na pamiątkę, że mimo wszystko jednak tam byłam oraz dopinguje do tego, aby jeszcze raz się tam udać i tym razem więcej wyciągnąć z tego przepięknego miejsca.
Żeby było jasne, to nie jest jakiś wyczyn nie lada, aby do Zbójnickiej Chaty (1960 m n.p.m.) się dostać, nie ma tam większych trudności, ekspozycji i szarpania nerwów, ale jest to długa, uciążliwa, męcząca trasa na wysokość 2 tysięcy metrów i tylko to pamiętajcie, że największy wysiłek trzeba będzie włożyć w nogi na sam koniec.


Na koniec jeszcze szybka opowieść o nosiczach, których muzeum mieści się  w malutkiej Chacie Reinera. Otóż, czy kiedykolwiek zastanawialiście się skąd bierze się wysoko w górach zimne piwo, świeży gulasz, ziemniaczki prosto z pieca, pampuchy z masełkiem, dżemem, cynamonem i toną cukru? Woda butelkowana, coca-cola, energetyczne batony, wszystko to, co ratuje życie strudzonemu turyście, który zaszedł wysoko, ale źle obliczył dzienne racje pożywienia lub po prostu ma kaprys, chciałby zjeść coś ciepłego i popić to zimnym piwem? Nie wiecie? To poznajcie pana, który jako jeden z wielu wnosi to wszystko dla nas setki metrów w górę, abyśmy mogli usiąść wygodnie i odsapnąć nad kuflem piwa i talerzem ciepłego. Dlatego właśnie w podzięce doczekali się swojego muzeum. I dlatego zawsze mają pierwszeństwo na szlaku, nieważne czy wchodzą czy schodzą "na pusto", należy ich przepuścić.




 3. Zelené pleso Kežmarské, czyli Zielony Staw Kieżmarski


Odpoczynek w górach się należy jak psu buda, do tego prognozy załamywały pogodę po kilka razy dziennie przewidując burze z piorunami dokładnie nad szczytami, które chcieliśmy odwiedzić, zatem po wyczynach w Staroleśnej, dokupieniu nowego obuwia, gdyż niektórym z załogi ich stare, kilkunastoletnie właśnie wyzionęło było ducha, ruszyliśmy znowu na lekki trekking spacerową trasą przez dolinę. Tym razem obraliśmy za cel Zielony Staw Kieżmarski, do którego można się dostać z Białej Wody Kieżmarskiej (oznakowany parking Biela Voda usytuowany jest u wylotu szlaku przy szosie nr 537, zwanej Drogą Wolności). Ruszamy żółtym szlakiem z parkingu, najpierw przez zniszczony przez huragan las, następnie ścieżka zbliża się do potoku Białej Wody Kieżmarskiej i wzdłuż niego idziemy następne ok. 1,5km. Jest parę miejsc, w których możemy się zatrzymać, odpocząć, napić się, zjeść, pochlapać w wodzie.







Wkrótce droga wychodzi z lasu, zaczyna biec wśród kosodrzewiny a tym samym wreszcie otwierają się przed naszymi oczami upragnione widoki. Już z daleka widać szczyty tworzące kocioł Zielonego Stawu, z których najbardziej rzuca się w oczy Mały Kieżmarski Szczyt (2514m n.p.m.), który tak jak i np. Mała Wysoka, jest nieduży tylko z nazwy.





Tuż przed schroniskiem teren staje się płaski, po prawej płynie Zielony Potok, na którym zaraz przy budynkach utworzono sztuczny zbiornik. Poziom wody w Zielonym Stawie (1545m n.p.m.) także jest podniesiony, a przez to jego powierzchnia powiększona została o 1/3 do 1,77ha. Nie jest duży, ale jego otoczenie przyprawia o opad szczęki. Mały Kieżmarski Szczyt - 2514m, Durny Szczyt - 2623m, Baranie Rogi - 2523m, Czarny Szczyt - 2429m, Jastrzębia Turnia - 2139m n.p.m. Większość wyższa niż nasze Rysy i stoi sobie ot tak, na wyciągnięcie ręki. To jest właśnie magia słowackich Tatr.





 





W schronisku można zjeść, napić się (wszystko w EUR i tylko gotówką), a na zewnątrz odpoczywać do woli do góry nogami.




Akurat w dniu naszej wizyty odbywał się tam Tatrzański Ultra Maraton - 50km w terenie, po którym normalny człowiek ledwie jest w stanie stabilnie chodzić. Niektórzy mówili, że w naszym Biegu Rzeźnika nie biorą udziału, bo za łatwy 😮



4. Dolina Tomanowa

Gdy wszyscy rodacy wyjadą po długim sierpniowym weekendzie do domów i w Tatrach znowu nastanie błogi spokój, wtedy można ruszyć na rodzime szlaki, które przecież piękne są, tyle że zapchane do granic przepustowości. Na szczęście są jeszcze takie miejsca, które nie doczekały się większej reklamy, która w dzisiejszych czasach wyznacza punkty, które koniecznie należy odwiedzić, zadeptać, bo inaczej jest się burakiem. Leżą sobie cichutko i czekają na tych, którzy zobaczą na mapie szlak i zajrzą co też tu na nim widać i dlaczego tak mało o nim słychać. Jednym z takich miejsc jest Dolina Tomanowa. Miejsce mało uczęszczane, ale przyprawiające o zawrót głowy, gdy się już tam trafi. Można nią przejść w dwóch kierunkach. Obie drogi mają swój początek w Kirach u wylotu Doliny Kościeliskiej, w której po przejściu jakiś 15min., w miejscu Wyżnia Kira Miętusia mamy do wyboru albo iść dalej zielonym szlakiem na Halę Ornak i z niej dopiero kierować się w stronę Chudej Przełączki i Ciemniaka lub skręcić na tym samym rozwidleniu lekko w lewo i czerwonym szlakiem ruszyć ostro pod górę. 

 photo: e-gory.pl
Z własnego doświadczenia polecam tę drugą opcję, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, jak zaraz zobaczycie na mapie, cała trasa tworzy pętlę. I tak i tak dojdziecie do schroniska na Hali Ornak, tylko albo czeka was to od razu po jakieś 1h, czyli względnie rano, gdy jeszcze jesteście rześcy i wypoczęci i nie myślicie na razie o dłuższych postojach lub zejdziecie do tegoż schroniska jak do ziemi obiecanej pod koniec dnia, gdy nie macie już siły nawet iść się wysikać. Wtedy zimne piwo i ciepłe danie dnia+szarlotka najlepsza w okolicy uratują waszą wiarę w to, że to wszystko ma sens. Drugi powód jest taki, że czerwony szlak w stronę Chudej Przełączki lepiej przejść idąc pod górę. Jeśli kiedyś tam zawitacie podziękujecie mi za tej tip.


A zatem ruszamy w lewo, ostro pod górę od pierwszych metrów. Po paru minutach znowu mamy rozwidlenie dróg, gdzie dalej leci czarny szlak Ścieżki nad Reglami, my natomiast skręcamy w prawo i przechodzimy mostkiem nad Miętusim Potokiem. Dalej zboczem Adamicy, naprawdę ostro pod górę, tak że czasem trzeba zatrzymywać się co parę kroków dla złapania oddechu (ten odcinek naprawdę daje w kość), dochodzimy do rozległej Polany Upłaz, gdzie jeszcze w latach 60. XXw. wypasano licznie stada owiec i bydła.



Dalej ścieżka znowu wchodzi do lasu i już łagodniej wspina się do charakterystycznej skały zwanej Piec, która stoi na tle Upłaziańskiej Kopki.




Po minięciu Pieca wychodzimy z piętra lasu i otwierają się przed naszymi oczami wreszcie szerokie panoramy. Najbardziej rzuca się w oczy Giewont widziany ze swojej mniej charakterystycznej profilowej strony oraz otoczenie Doliny Miętusiej. Świetnie stąd widać Kobylarzowy Żleb, którym biegnie wytyczony niebieski szlak na Małołączniak.






Idziemy dalej zboczem opadającym spod Chudej Turni, zatrzymując się co dwa kamienie, gdyż młodsze nieletnie po tygodniu ma serdecznie dość. Nas, wysiłku, łażenia, wspinania się, organizm odmawia posłuszeństwa. Podejmuje ostatni wysiłek, bo jest zawzięta, no i nie ma raczej wyboru, ewentualnie może zacząć schodzić tym samym stromym podejściem, które właśnie łyknęła. Daje się przekonać po kilku batonach i napojach energetycznych. Idziemy powoli, ale do przodu.









Chuda Przełączka (1850m n.p.m.) zdobyta! Reszta to już bułka z masłem albo małe piwo, co kto woli.






Dalej mamy dwie możliwości - albo ruszyć czerwonym szlakiem w stronę Czerwonych Wierchów, przez Ciemniak, Krzesanicę, Małołączniak do Kopy Kondrackiej, a nawet dalej aż do Kasprowego Wierchu, skąd można zjechać kolejką do Kuźnic jeśli nie będziemy mieli siły już schodzić (mam tę opcję w planach, muszę tylko w 100% potwierdzić czas przejścia, co dotąd mi się nie udało) albo obrać zielony szlak na Dolinę Tomanową i dalej na Halę Ornak. My poszliśmy właśnie tą ścieżką trawersując najpierw łagodnie zbocze Twardego Grzbietu.




  Chuda Turnia i Chuda Przełączka zostały już za nami
 Kominiarski Wierch będzie nam towarzyszył prawie przez całą podróż w dół








Jedno miejsce szczególnie podnosi ciśnienie na tej skądinąd łagodnej trasie. Nazywa się Czerwony Żleb i w pewnym momencie wygląda jakby spadający z góry głaz ściął ścieżkę przed nami. Można byłoby pewnie je ominąć, ale z prawej mamy ostrą przepaść, a górą za stromo. Pozostaje przeskoczyć i mieć nadzieję, że noga na sypkich kamieniach się nie omsknie. Nieletni dali radę, nawet kilka razy, bo szłam z tyłu i wracali zobaczyć co tak długo i przestrzec, żebym uważała w takim jednym miejscu, gdzie jest dziura w ścieżce.

To jest to miejsce. Za zakrętem po prawej  nie ma kawałka ścieżki (photo: naTatry.pl)

Dalej jest stromo, więc trzeba uważać pod nogi i dobrze wybierać kamienie, ale gdy zejdziemy niżej i zacznie się piętro lasu, można już odetchnąć i spokojnym spacerem schodzić wzdłuż Tomanowego Potoku aż do schroniska na Ornaku. A tam, tak już pisałam, wygodnie siadamy, przy ławach lub na trawie, jemy, pijemy. I cieszymy się życiem. Bo to najlepsze, co można robić w górach.


Stąd jeszcze czeka nas tylko przeprawa przez przepiękną Dolinę Kościeliską, co zajmuje w tę stronę ok. 45min. Przy drodze szumi Potok Kościeliski, mijamy Polanę Pisaną, potem rozstaj dróg, na którym podejmowaliśmy rano decyzję 'gdzie dalej?', a po 10min. kończymy wyprawę w Kirach.

Wszystkie opisane wyżej szlaki są mało uczęszczane, ale każdy jeden przepiękny i wart odwiedzenia. Jeśli chodzicie po górach i zastanawiacie się co jeszcze zobaczyć, gdzie nie byliście, to na pewno Doliny Staroleśna i Tomanowa was nie zawiodą.


Komentarze