TAM I Z POWROTEM...

...czyli lista podróżniczych prze(wy)bojów.


Z dobrej podróży nie chce się wracać, tym bardziej, gdy jest długa i daleka. Tym bardziej, gdy pomyśli się o czekającym nas jet lagu. Tym jeszcze bardziej, gdy wraca się w kierunku zachód-wschód i wiadomo, że będzie gorzej niż w odwrotną stronę. Prawdziwe, bo przetestowane na sobie. 



Oczywiście każdy o nim słyszał, ale póki nie poczuł na sobie, to wszystko między bajki można było włożyć. Otóż, moi kochani, jet lag to nie wytwór chorej wyobraźni, ani kac po zbyt dużej ilości wypitego darmowego alkoholu na pokładzie co lepszych linii lotniczych. To bardzo mocno dające o sobie znać uczucie kompletnej niemocy, jakbyście mieli się zaraz rozsypać, a najlepszym  antidotum jest sen.

Lecąc na Zachodnie Wybrzeże Stanów nic wam nie będzie, prawie nie poczujecie, że jesteście po drugiej stronie ziemskiej kuli i od domowego rytmu dzieli was 9h. Może jedynie będziecie wstawać na początku o dziwnych porach - wyspani i rześcy o 4.00 rano. Ma to dobre konsekwencje, gdyż można wcześnie rano zacząć zwiedzać, dzieci się nie ociągają ze wstawaniem z łóżek, wszystko idzie sprawnie jak po sznurku, siadacie pierwsi do śniadania i to wy wyjadacie innym, a nie jesteście objadani przez hordy wszelkiej maści Azjatów. Za parę dni wasza przewaga straci na aktualności, ale na razie jesteście górą. Natomiast wracając, lepiej mieć 1-2 dni wolnego zanim wpasujecie się do unoszącego się wokół was czasowego grafiku, bo inaczej macie murowane zwidy i odloty.

Między bajki możecie za to włożyć wszelkie narzekania naszych rodaków na odmienne traktowanie nas, Polaków, przez służby celne na lotniskach, tak europejskich jak i amerykańskich. Że są nieuprzejmi, że aroganccy, że specjalnie nam robią osobiste kontrole i trzepią bagaże bardziej szczegółowo niż innym. Owszem, zostałam poproszona na stronę w celu otwarcia podręcznego bagażu, który chwilę wcześniej został prześwietlony, a który zawierał cały sprzęt fotograficzny ciągnięty ze sobą, ale nie poczułam się dyskryminowana, widocznie akurat mnie trafił się kolejny numerek do kontroli. Pani wzięła mnie pod swoje skrzydła, zaprowadziła do stojącej w odosobnieniu kabinki, ładnie poprosiła o otwarcie plecaka, przeleciała papierkiem lakmusowym po aparacie, obiektywach, obrzeżach plecaka tu i tam, oraz ciuchach, w których stałam, po czym włożyła ów papierek do stojącej obok maszyny i odczytała negatywne wyniki na przeróżne substancje, zapewne w większości łatwopalne oraz wybuchowe, pytać już nie pytałam. To było jeszcze w Berlinie. W Londynie, jak każdy, musiałam się rozebrać. Nie do rosołu, ale jakoś tak dziwnie było latać po lotnisku z butami pod pachą i spodniami w garści. To samo czekało nas w San Francisco, w obu kierunkach.

Najstraszniejsze jednak opowieści krążą o Immigration, czyli kontroli granicznej na amerykańskich lotniskach. Najpierw stoisz do niej, zależnie ile samolotów przyleciało w tym samym czasie, nawet do 1,5h. Wokół kamery, kupa strażników, labirynty przejść wijące się jak węże, niczym w parkach rozrywki. Wreszcie jesteś, z duszą na ramieniu podchodzisz, bo nie wiesz czy zdążysz się choć odezwać zanim cofną cię do Polski. Dzień dobry, dzień dobry, jak się masz, dziękuję dobrze, pierwszy raz w Stanach, tak pierwszy, w jakim celu przyjechaliście, zwiedzić Zachodnie Wybrzeże, na jak długo, na 2 tygodnie, co chcecie zwiedzać, Kalifornię, Nevadę, Arizonę, aaa to piękne tereny, tutaj proszę położyć rękę, aby zebrać odciski, tutaj proszę spojrzeć w kamerę zrobię zdjęcie, wszystkiego dobrego, good bye. Tak mniej więcej wyglądała rozmowa z panią z Immigration, zajęła jakieś 2-3minuty. Jeśli nie ma się na koncie rodziny, która zrobiła skok w bok za ocean, ani innych grzesznych myśli o pozostaniu tam nielegalnie, to nie ma bata, nie mają na ciebie haka i muszą wpuścić. Nawet jeśli nie zadeklarowałeś przez głupotę kanapki z mięsem i masz zamiar wwieźć im do kraju nieprzetrawionego wirusa wściekłych krów lub świńską grypę, to najwyżej przejdziesz bardziej szczegółową kontrolę dla tych oporniejszych modeli, ale w końcu nawet i ci są wpuszczani, tyle że głodni.

Następny etap podróży to wydostanie się z lotniska. W dużych miastach, jak San Francisco, gdy już odbierzecie bagaże (które, miejmy nadzieję, podążyły za wami wierne jak psy i nie będziecie musieli swoich pierwszych kroków na obcej ziemi skierować po zapas majtek i skarpet), możecie to zrobić na kilka sposobów: metrem, pociągiem, kolejką podmiejską, autobusem, taksówką. Na nas czekało wynajęte auto. Gdzieś tam już grzał się dla nas silnik, a spocony pracownik przecierał nerwowo ostatni raz lusterka. Zanim jednak go znaleźliśmy, trzeba było jeszcze wydostać się z lotniska, co na niektórych, bardziej rozłożystych, może sprawiać problemy. Akurat San Francisco nie jest jakimś olbrzymim portem lotniczym, a jednak od przylotu do otrzymania kluczyków do auta upłynęło dokładnie 2,5h. A przypominam, że byliśmy tam zimą, co ma niemałe znaczenie, gdyż od wiosny do jesieni Kalifornia przeżywa istny najazd hord turystów. Dlatego przy planowaniu podróży i konieczności dotarcia do pierwszego noclegu trzeba koniecznie dodać przynajmniej 3h na cały lotniskowy obrządek.


Dziewiczy lot Najmłodszej







Gdy już uda się wam wyjść cało z łap Immigration, wyłapać z taśmy swoje bagaże, dostać się z nimi do wybranego środka lokomocji i znowu zacząć jasno myśleć, przyjdzie chwila, gdy trzeba będzie się gdzieś przespać. Jadąc do USA i starając się o wizę, konieczne jest podanie adresu pierwszego noclegu lub danych osoby, u której się zatrzymujecie. Jeśli jedziecie do znajomych, rodziny, to wszystko wiecie. Jeśli natomiast planujecie wyjazd na własną rękę, tak jak my, nie znając nikogo na miejscu, trzeba mieć zaklepany chociaż jeden nocleg. Wypełniając wniosek o wizę wpisaliśmy dane hotelu, który potem wypadł z trasy i przy wjeździe nie było problemu, że udajemy się w inne miejsce, niż wcześniej podaliśmy. Dlatego można wybrać jakikolwiek hotel w miejscu docelowym, który oferuje możliwość bezpłatnego odwołania rezerwacji oraz brak wcześniejszej opłaty i ewentualnie później go zmienić.

Czy jednak mieszkacie w hotelach, motelach, na campingach czy w aucie na parkingach, trzeba mieć ze sobą podstawowe wyposażenie współczesnego turysty dalekobieżnego, czyli kartę kredytową. Chcecie jechać obładowani gotówką? Świetnie, brawo za odwagę! Tak też można, ale ile byście jej nie wzięli, to i tak nie wynajmiecie auta ani nie zameldujecie się nawet w podrzędnym motelu na pustkowiu bez podania danych karty na wypadek, gdybyście nocą zamieniali się w Hulka czy Mr. Hyde'a lub chcieli powtórzyć wyczyn Thelmy i Louise. Jest oczywiście możliwość posługiwania się kartą debetową wystawioną przez Visa lub Master Card. Wtedy nie trzeba ponosić comiesięcznych opłat, wiązać się niepotrzebnie z jakimkolwiek bankiem. Kto by nie chciał, prawda? No to mówię wam, że teraz jest już to możliwe, gdyż... istnieje karta idealna dla podróżników. 

Nazywa się Revolut, płaci się raz za jej wystawienie, a do 11.03 można ją zamówić nawet za darmo. Doładowujesz ją przez aplikację w oka mgnieniu, przelicznik kursu nie podlega międzybankowym rozliczeniom, nie ma ukrytych opłat, prowizji, kosztów przewalutowania, tylko czysty bieżący kurs. Przetestowaliśmy ją na ostatnim wyjeździe i sprawdziła się znakomicie. Zablokowana została pierwsza transakcja na nowym lądzie w ramach zabezpieczenia, którą można było jednak szybko potwierdzić z poziomu aplikacji. Praktycznie wszędzie była uznawana, choć czasem nie przechodziła na PIN, a potrzebowała przeciągnięcia jak zwykła kredytówka. Zdarzyło się też w paru sklepach i stacjach benzynowych na zadupiu, że stary terminal nie przyjmował transakcji, trzeba było mieć wtedy gotówkę. Dlatego najlepszy jest system mieszany, trochę papierków a reszta na karcie. Nie była to zresztą wina samej karty, gdyż innej debetowej wystawionej przez duży bank też nie przyjmował. Ot, niedostatecznie rozwinięta technologia na odludziu.

W ogóle to pobyt w tym uroczym skądinąd, wysokorozwiniętym kraju zadziwił mnie w jednej kwestii. A mianowicie ograniczonym i drogim dostępie do internetu. Dużo kasy i mały transfer, to tak w skrócie. Mieliśmy zamiar kupić jakiś pakiet, aby chociaż nawigacja nam działała, której nie wykupiliśmy jako dodatkowej opcji przy wynajmie auta, ale po odebraniu kluczyków i zapakowaniu się do tego wielkiego smoka, jakiego nam dali dla 7 osób, okazało się, że wcale nie trzeba było tego robić, gdyż przed nami dumnie błyszczał wbudowany panel nawigacji. Bez dodatkowych opłat. 


Nie, to nie nasz smok, ale widać istnieją Matki Smoków

Nie wiem czy tak mają wszystkie modele w wypożyczalniach czy tylko te większe i bardziej napakowane, ale lepiej dokupić internet na miejscu niż zapłacić, i to niemało, za coś, co działa odkąd wyjechało z fabryki.

Ogarnęliśmy już wszystko? Wpuścili nas, mamy gdzie spać, czym jeździć oraz płacić? To w drogę! Tę planowaną od miesięcy i tę, w którą postanowi nas zabrać pani Mariolka z nawigacji, żeby nie było zbyt sennie.


Komentarze