DEATH VALLEY

Słowo, które najlepiej opisuje Amerykę, to ekstremalna. Wszystko tutaj jest ekstremalne, zaczynając od rozmiaru samego kraju, pustych przestrzeni ciągnących się po horyzont, przez wielkość porcji jedzeniowych, objętości napojów, rozmiar aut i ich baków, po temperatury i zmiany pogody, które następują w najmniej oczekiwanym momencie.
No bo jakie szczęście lub raczej jego brak trzeba mieć, aby w najgorętszym rejonie świata, gdzie deszcz pada pewnie z raz w ciągu roku, trafić akurat na ten właśnie dzień połączony z najniższą możliwą tutaj temperaturą i musieć nocować w nudnym, ogrzewanym domku-przyczepie? 

Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Olanchy. Małej osadzie położonej na odludziu między pasmami gór Sierra Nevada i Panamint Range. Wydawało się nam słusznym pomysłem zamieszkanie w tej okolicy w typowych zabudowaniach występujących swego czasu na tym terenie, czyli w płóciennych namiotach zwanych tipi. Chciałyśmy z koleżanką zrobić dzieciom i panom niespodziankę, a samym sobie też sprawić radochę. Dojeżdżając na miejsce już wiedziałyśmy, że nie jest dobrze. Deszcz lał i nie ustawał, a termometr pokazywał 37st.F. Na miejscu nikogo, wokół mrok, że oko wykol, recepcja zamknięta, a na drzwiach dyndająca jedynie tabliczka "Honk your car horn". No to trąbimy. Nic. W oddali jedynie widać, że ktoś się krząta w restauracji na terenie motelu. To już coś, mamy kogo pytać. Stylem amerykańskim podjeżdżamy 20m dalej pod knajpę zamiast udać się pieszo, ale marznąca mżawka naprawdę nie zaprasza do spacerów i szukania właścicieli. No i wreszcie wyskoczyła z jakiejś dziury pani, w typie blond azjatyckim, która, co potem się dopiero okazało, przeprowadziła się tu niedawno z Las Vegas, odkupiła i zaczęła dopiero co prowadzić ten przybytek. Na szczęście sama doszła do tego, że ona nam zamieni te namioty na ogrzewane domki, bo sama jest wielce zaskoczona, ale pogoda tej nocy rzeczywiście raczej nie jest campingowa. 

Rano okazało się, że domki, jak i nasz zmrożony samochód, stoją na tle amerykańskiej fototapety, żywcem wyjętej z przygód Winnetou czy inszego, niestety Ostatniego, Mohikanina. Szczere pustkowie usiane drzewkami Jozuego zakończone pasmem Sierra Nevada









Naprzeciwko w oddali lśnił przyprószony śniegiem grzbiet Panamint Range, za którym krył się nasz cel - Death Valley.

Ale najpierw ciepła kawa. Z dolewką. Z ekspresu przelewowego, czyli nasza potoczna lura. Trochę nas rozgrzała, ale do szczęścia brakowało jeszcze szczypty energii w cukrze. Poprosiłam, bo na stole brakło. W odpowiedzi usłyszałam "Zobaczę, czy mamy". Przypominam, że jesteśmy w kraju, który cukrem stoi, gdzie nawet zwykła owsianka instant musi być posłodzona. Do tego  niechcący zażyczyłam sobie jeszcze teaspoon, żeby ten cukier zamieszać. Dostałam, owszem, zwykłą łyżkę obiadową. Na szczęście zmieściła się w kubku.


Po załadowaniu sprzętów, jak co rano ruszyliśmy dalej. 










 
Czekało na nas najbardziej ekstremalne miejsce w tym kraju, jak i na świecie. Przebiwszy swego czasu Libię w ustanawianiu rekordu temperatury na plusie, ustalili na razie niepobity wynik 56st.C
Stało się to oczywiście w Death Valley. Nie dość, że jest tam najniżej położone miejsce w Ameryce Północnej - 85,5m p.p.m., to do tego jest najgorętszym miejscem na Ziemi. Otoczone górami, które sprawiają, że zimne powietrze unosi się w górę nad doliną i zamyka to ciepłe, które unosi się znad rozgrzanego jej dna, tworzy naturalny piekarnik, który potrafi zabić nieuważnych i nieodpowiedzialnych przybyszów. Latem nie jest się w stanie tam wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut bez klimatyzacji, nam udało się w lutym nawet dość długo tam zabawić, łącznie ze spacerem po dnie wyschniętego słonego jeziora. 







Ale wyobraźcie sobie taką sytuację. Jest lato, 50st.C w cieniu, stajecie na krótko, żeby zrobić sobie zdjęcie w tym punkcie must-see waszej podróży po Stanach, macie zamiar zaraz stamtąd zmykać, do chłodnego auta i w chłodniejsze rejony. Sadowicie się na swoje miejsca, za chwilę odjeżdżacie, wszyscy zapakowani na pokład i.... nagle wybuchają wam w twarz wszystkie poduszki, słyszycie ogłuszający huk, czujecie przeraźliwy wstrząs, głowy lecą wam do tyłu, a gdy opada bitewny kurz widzicie, że nie macie przodu auta, tzn. macie, ale zamiast waszego przodu jest tył wielkiego pick-upa. Teraz wyobrażajcie sobie dalej. Przestaje wam działać klimatyzacja, przestaje działać cokolwiek, rozlany płyn z chłodnicy od razu paruje na rozgrzanym asfalcie, z pick-upa wyskakuje przerażony kierowca, coś do was mówi, wy go ni w ząb nie rozumiecie, bo jesteście Azjatami, a z nieba leje się obezwładniający żar. Auto jest wypożyczone, jesteście w czarnej dupie, na pustkowiu, daleko od świata, z kupą walizek i podeszłymi rodzicami. Co byście zrobili?

No więc Azjaci, jak ich nauczyły tysiące lat wychowania, po cichu wysiedli całą rodziną, popatrzyli na brakujący przód i wylany chłodnicowy płyn, otrzepali się z pyłu po wybuchu poduszek i zaczęli wypakowywać bagaże w takt przeprosin przerażonego Amerykanina skaczącego przepraszająco wokół nich. Na szczęście to był luty i w słońcu było tylko jakieś 30st. i mieli już opiekę winowajcy, bo inaczej Mania chciała ich zabierać do nas, żeby nie zostali w tym piekarniku. Dla nich jednak wycieczka chwilowo się skończyła.

Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od Mesquite Flat Sand Dunes, miejsca bardziej przypominającego afrykańską Saharę niż krajobraz Ameryki. Jedynie góry na horyzoncie przypominały gdzie naprawdę jesteśmy. Wydmy znajdują się po lewej stronie drogi nr 190, u jej zbiegu z 267-ką. Nie sposób ich przeoczyć, ponieważ widać je już z daleka, przypominające bardziej usypany plan filmowy niż naturalny krajobraz. Latem trzeba uważać z wędrowaniem po nich zbyt daleko w głąb piasków, koniecznie trzeba mieć ze sobą zapas wody, nakrycia głowy, krem i okulary przeciwsłoneczne, ponieważ to nie jest zwykła pustynia, to ekstremalnie gorąca pustynia leżąca w samym środku Death Valley.





Jadąc dalej w stronę Badwater spotkacie oazę Furnace Creek. Tam macie ostatnią szansę na doładowanie wody, dokupienie batonów energetycznych i co tam jeszcze chcecie. Potem czeka was już tylko białe od soli dno doliny, żadnych przydrożnych sklepików, budek z hot-dogami, nie ma nic. Wokół tylko góry. Te bliższe to małe dzieła sztuki, niektóre kolorowe niczym paleta malarza i tak też się nazywają - Artist's Palette.



Najdalszym punktem wypadowym w dolinie jest właśnie Badwater Basin, najniżej położone miejsce w północnej Ameryce. Na ścianie pobliskich gór jest oznaczenie poziomu morza. My byliśmy 86m niżej.


Wracając przez dolinę w stronę Furnace Creek mijamy Golden Canyon. Żeby rozprostować nogi idziemy pod ścianę Red Cathedral, ale akurat tę wyprawę, szczególnie latem, możecie sobie darować, ze względu na jej długość i miejscami brak jakiegokolwiek cienia. 









Możecie od razu jechać na Zabriskie Point skąd można obejrzeć kanion i czerwoną katedrę z góry, a na dokładkę całą okolicę i samą dolinę.


 

Na Dante's View niestety nie mogliśmy jechać, gdyż szykują drogę dla wiosenno-letnich turystów. Ale nie smuciliśmy się jakoś szczególnie długo z tego powodu, gdyż przed nami było przecież Las Vegas.


Komentarze