REZERWAT DZIKIEJ PRZYRODY CAMARGUE

Czasem obiady są zwykłymi obiadami. Idziesz, jesz, ewentualnie cieszysz się dobrym smakiem, ludźmi cię otaczającymi i jedziesz dalej. Czasem zwykły obiad przeradza się we wspaniałą biesiadę z przyjaciółmi. Czasem też odchodząc od stołu trafiasz na coś, czego zupełnie się nie spodziewałeś. Nie miałeś w planach, ale los stwierdził, że zasługujesz na dodatkową rozrywkę. I tak było właśnie w Saintes Maries de la Mer, w Rezerwacie Dzikiej Przyrody Camargue.


Pojechaliśmy tam zobaczyć zwierzęta - konie rasy Camargue, byki, flamingi - w ich naturalnym środowisku, dodatkowo mieliśmy zjeść obiad i jechać dalej na podbój Prowansji. Po obiedzie, skądinąd bardzo dobrych stekach z tutejszych byków, poszliśmy na szybki obchód pobliskiej plaży, nieciekawej swoją drogą, i tam zaczęły dobiegać nas głośne, radosne krzyki z megafonu. Za naszymi plecami stała arena, do złudzenia przypominająca hiszpańskie plazas de toros, ale przecież to była już Francja, do diaska! Gdzieś tam obiło mi się kiedyś o oczy, że ten region słynie z bezkrwawych corrid, których celem nie jest męczenie i zabijanie byków, a jedynie zdobycie kokardy, którą mają przyczepioną między rogami, dlatego przeszliśmy się koło kas, żeby sprawdzić czy mimo tego, że nie mamy biletów, coś da się i tym razem z tym fantem zrobić. Cena 11EUR/os pozwalała zapomnieć o wejściu, ale maleńki plakacik informował, że tego dnia możemy zobaczyć przedstawienie za jedyne 2EUR/os. I to było coś dla nas. Nie wiedzieliśmy zupełnie na co idziemy, bo głos z megafonu nic nam nie mówił, ale znajomy kształt areny i muzyka "Byczek Fernando" wiele obiecywały. Trybuny okazały się pełne, tłum radośnie krzyczał i klaskał, ponieważ na arenie już odbywało się pierwsze starcie. Czarny byk kontra drużyna młodych chłopaków ubranych w białe stroje. Większość publiczności stanowili miejscowi fani, sporo było Cyganów, gdyż Saintes Maries jest miejscem kultu św. Sary, do której pielgrzymuje corocznie owa ludność. Odezwała się w nas niespodziewanie prastara potrzeba prostej, prymitywnej rozrywki, a widowisko było na tyle wciągające, do tego zakończone przeganianiem byków w asyście 5 jeźdźców na koniach ulicami miasteczka, że zrezygnowaliśmy ze zwiedzania prowansalskich miast. I tak nie zdążylibyśmy dużo zobaczyć, ponieważ wraz ze wzrostem kilometrów na liczniku, spadała nasza efektywność jeśli chodzi o poranne pobudki, wygrzebywanie się na trasę, chęć zobaczenia kolejnych miejsc, gdy tyle przepięknych jest za nami. Naprawdę ciężko się czymś zachwycić, gdy widziało się już Sevillę, Kadyks czy Granadę. Dlatego Prowansja musi poczekać jako cel następnych wakacji. Miejsce wypadowe już mamy - miasteczko Cucuron jest cudowną, małą, kamienną perełką położoną w parku krajobrazowym Luberon. Leży prawie pośrodku wszystkich miejsc, które trzeba w Prowansji zobaczyć, więc posłuży nam na pewno w tym celu następnym razem.
























Komentarze