DZIEŃ XVII: GRANADA

"Kto nie widział Granady, nie widział niczego"

Tak mówi hiszpańskie przysłowie, na szczęście nie zawęża tej mądrości do Alhambry, bo gdyby tak było, to na nic by się zdała ta cała wyprawa.






Wierząc we własne nieograniczone szczęście pojechaliśmy do Granady nie mając biletów do największego zabytku Hiszpanii, za to pokładając ogromną nadzieję w fakcie, że koniec września zdziała cuda, jak i w innych tego typu miejscach, gdzie ludzi było tyle, co kot napłakał. Wstaliśmy wcześnie rano, o 5.45, która to godzina w wakacje jest porą niebezpiecznie przypominającą znęcanie się nad bliźnimi, wyjechaliśmy o 6.30, aby punkt 8.00 zameldować się grzecznie przy kasach. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że bilety, owszem, są dostępne, ale na 25.10 (to już całkiem niedługo licząc od dzisiaj), czyli za więcej niż miesiąc. Nie pomogło przypominanie pani w kasie, że przejechaliśmy jedynie 5 tys. km, żeby stawić się skoro świt u jej okienka.




Nie miała litości ani wolnych biletów. I już. Cóż, nie to nie. Nie będziemy przecież kopać się z koniem ani odstawiać proszalnych modłów łącznie z pielgrzymką na kolanach, wybierzmy ciekawsze zajęcie i zwiedźmy miasto, które przecież na Alhambrze się nie kończy. Wybór padł na arabską dzielnicę Albaicín, najbardziej chyba klimatyczną w całej Hiszpanii. Strome, wąziutkie uliczki, budowle z ponad 1000-letnią historią, uliczni artyści, produkty lokalnych rzemieślników, małe bary z pysznym jedzeniem i muzyką na żywo, wszystko to tworzy niezapomnianą scenerię rodem z arabskich baśni. To tutaj po upadku kalifatu w Kordobie w 1236r. znajdowało się największe skupisko ludności arabskiej. Dzielnica Albaicín, której nazwę można tłumaczyć jako al Bayyasin (ludzie z Baezy) lub albayyacin (dzielnica sokolników) rozciąga się po przeciwnej niż Alhambra stronie rzeki Darro.  


Zwiedzanie zaczęliśmy od zabytkowej bramy Puerta Elvira, jednej z czterech, które wraz z ciągiem murów odgradzały Albaicín od reszty miasta, aby dalej iść już bez przewodnika i planu ulicą o tej samej nazwie i dalej ciasnym labiryntem wąskich uliczek, niektórych tak małych, że nie ma ich na żadnych mapach, zabudowanych typowym elementem hiszpańskiej architektury tamtego regionu, czyli lśniącymi bielą cármenes, do których przylegają odgrodzone murem od ulicy małe ogródki. Błądząc, klucząc przez całą dzielnicę dochodzimy do miradouro San Nicolás . To jest TO miejsce, długo go szukaliśmy wśród zaplątanych niczym winorośl uliczek, ale opłaca się trud przedarcia się przez nie, bo z tego właśnie miejsca widok na cały kompleks pałacowy Alhambry jest najpiękniejszy. I do tego robi się jeszcze bardziej żal, że nie udało się dostać tam na drugą stronę.










Schodzimy w dół do rzeki Darro, kierujemy się na Plaza Nueva, gdzie Nieletnia wreszcie dopada tak poszukiwanej churrerii serwującej upragnione churrosy.


















Wreszcie w pełni kontenta zgadza się iść dalej, a została nam jeszcze przecież Catedral de Granada, wznoszona przez prawie 200lat od 1523 do 1704r. Do katedry przylega Capilla Real (kaplica królewska), gdzie mieszczą się groby Królów Katolickich, Izabeli I Kastylijskiej i Ferdynanda II Aragońskiego oraz ich córki i zięcia.









NERJA

W związku z tym, iż dzień zaczął się nam wyjątkowo wcześnie i o 13.00 skończyliśmy zwiedzanie Granady, zdążyliśmy jeszcze jechać do nieplanowanego na ten dzień miejsca, ale należało nam się pocieszenie, jak lizak dziecku po stłuczeniu kolana. Nerja, bo o niej mowa, to plaże, plaże, plaże, do wyboru do koloru, małe, duże, kamieniste, piaszczyste, miejskie, dzikie, pełne ludzi i odludne, ale posiada też jedną, niewątpliwą atrakcję.
Staliście kiedyś na balkonie, pod waszymi stopami rozciągało się aż po horyzont lazurowe morze, a plecami opieraliście się o wysokie góry? Coś takiego można przeżyć na najbardziej znanym balkonie w Europie, a może i na świecie - Balcón de Europa. Stajecie na jego końcu, przed wami rozciąga się lazurowe Morze Śródziemne, a z tyłu za tło służy pasmo gór Sierra de Amijara. Kuszące, prawda?
Jedźcie do Nerji, na jedną z jej licznych plaż, a wieczorem stańcie na balkonie. Kto lubi palić, to zapali, reszta może bawić się jak dzieci puszczaniem baniek mydlanych lub po prostu kontemplować widok. Na pewno jest jednym z tych niezapomnianych.














Nic nie zapowiadało, że dzień, który zaczął się tak mało optymistycznie, zakończenie  będzie miał iście szampańskie. Oblaliśmy dzisiejszą porażkę cubatą, czyli Cuba Libre - ulubionym drinkiem naszych przyjaciół, ich rodzin i znajomych, czyli generalnie wszystkich Hiszpanów, których poznaliśmy. SALUD!




Komentarze