DZIEŃ XV: KORDOBA


15:56 "W Kordobie o 14.45 nastąpiło zmęczenie materiału. Dowiadujesz się, że 15min. wcześniej właśnie zamknięto ci przed nosem Mezquitę, do której nie przyjedziesz zapewne już nigdy więcej. Znienawidziłam te cholerne sjesty, zamykanie wszystkiego w ciągu dnia, jeszcze rozumiem latem, ale we wrześniu można już normalnie tu żyć, a jeden z najważniejszych zabytków w kraju jest otwarty w niedzielę do 14.30. Chory kraj!"
To byłaby największa wpadka tego wyjazdu. Zawód tak wielki, że przesłoniłby wszystko, co dotąd widzieliśmy (nie byliśmy jeszcze w Granadzie i jeszcze nie wiem, że nie dostaniemy się do Alhambry). Zmieniłabym zdanie o ludziach, ich zwyczajach, odechciałoby mi się dalej jeździć i cokolwiek oglądać. Miałabym dosyć wszystkiego. Dlaczego? Co się takiego stało? 
Dojechaliśmy z Araceny na miejsce, znaleźliśmy w miarę szybko parking (za szybko?) blisko Mezquity, szczęśliwi polecieliśmy pod najbliższy mur, furtka zamknięta, piąte przez dziesiąte czytamy dlaczego: Domingo 8.30-14.30
Wtedy strzelił mnie szlag na miejscu. Jeśli byli jacyś Polacy koło nas, to słyszeli te wszystkie latające wokół ku...wy, które jeszcze długo odbijały się od tysiącletnich murów, gdy szłam przez miasto, choć robiłam to tylko dlatego, że Piotr chciał je zobaczyć, jeśli już tu mimo wszystko trafiliśmy, bo ja miałam dosyć Kordoby, Mezquity i wszelkich staroci. Dotarliśmy do Puente Romano, Mostu Rzymskiego, który ostatnio nawet zagrał w "Grze o Tron", ale panorama miasta z niego nie powalała jakoś.









Rozgoryczona, zgrzana ciągnęłam się jak pies za pułkiem. Doczłapaliśmy uliczkami Juderii, której piękna starałam się nie zauważać i nie uwieczniać na zdjęciach, bo przecież znienawidziłam to miasto od pierwszego kontaktu, do Plaza de la Corredera, który okazał się beznadziejnie nijakim miejscem, które może kiedyś w czasie organizowanych corrid lub palenia na stosach czarownic, robiło wrażenie, gdy coś się na nim działo, ale teraz jest miejscem kompletnie bez jakiegokolwiek polotu.




Zniechęceni, zmęczeni postanowiliśmy jak najszybciej wrócić do auta i do hiszpańskiego domu.














Znowu uliczki żydowskiej dzielnicy, całe porośnięte drzewkami mandarynkowymi, znowu śliczne, bielone domki z kolorowymi okiennicami, znowu mur z arabską ornamentyką, piękne złote drzwi mniej więcej co 20m, jakieś wejście na ogromny dziedziniec, wielka dzwonnica podobna do tej w Sevilli, palmy, drzewka mandarynkowe, strzeliste cyprysy, piękna fontanna, ławki zapraszające do odpoczynku, kasy, brak kolejek przy nich, na plakacie coś o nocnym zwiedzaniu, ale czego?, gdzie my jesteśmy?, bo tak tu ładnie, że chociaż to zwiedźmy. Co by to nie było, jest pięknie...
















Nieśmiało przebijała się do naszej świadomości myśl, że może, MOŻE trafiliśmy przez przypadek jednak do Mezquity. Czy to możliwe, żeby aż tak się pomylić? Mieć taką zaćmę po 2 tygodniach ciągłej podróży i nie sprawdzić od razu na parkingu gdzie stoi Wielki Meczet? Ale nie ma kolejek, ludzi na dziedzińcu tylko trochę, no nic, spytajmy czy w ogóle to coś jest jeszcze otwarte. Pan w kasie dziwnie popatrzył, gdy spłoszeni niespodziewanym szczęściem, w które jeszcze nie chcieliśmy wierzyć, podeszliśmy spytać czy ma jeszcze wolne bilety na dzisiaj. Wrzucił 4 do podajnika bez zbędnych komentarzy, zainkasował EUR-a i... wpuścił nas do nieba.

Poszliśmy dalej, spodziewając się kolejek jeśli nie przed kasą, to przed samym wejściem, bo przecież tutaj zawsze trzeba swoje odstać, ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć końca ogonka. Pod napisem ENTRADA stał samotny strażnik, który kazał panom zdjąć czapki i... tyle. Weszliśmy. Od samych drzwi wejściowych widok zapiera dech w piersiach. Jakby od razu, na samym początku, świątynia próbowała powalić wchodzących na kolana swoją wielkością i wspaniałością. Na 23 tys.m2 stoi dosłownie las 856 kolumn podpierających biało-czerwone łuki, których kształt inspirowany był rzymskimi akweduktami, natomiast pasiasty biało-czerwony wzór podpatrzony został w Jerozolimie. Miał wywoływać wrażenie lekkości i optycznie go powiększać, choć ten zabieg akurat jest zbędny, gdyż przez 1000lat jego budowy i późniejszej rozbudowy, od 786r. do końca XVIIIw., gdy przechodził z rąk do rąk, jego powierzchnia zwiększyła się aż 6-krotnie. Z racji tego, że w momencie rozpoczęcia budowy Wielkiego Meczetu islam dopiero raczkował, Mezquita była jednym z pierwszych takich obiektów na świecie, a  już na pewno w Europie. Stała się wzorem dla kolejnych meczetów na całym świecie. 


























Kulturowy i religijny misz-masz sam najlepiej opowiada historię tych ziem, gdzie od wieków ścierał się islam z chrześcijaństwem. I to najlepiej widać w wystroju meczetu, który jednocześnie jest katolickim kościołem. Nie wiem czy jest takie drugie miejsce na świecie. Chrześcijanie po przejęciu Kordoby w 1236r. zaczęli przekształcać Wielki Meczet, ale na szczęście nie próbowali go zburzyć i stawiać na gruzach czegoś nowego, tak jak niestety uczyniono w Sevilli. W XVIw. na środku sali modłów meczetu zbudowano gotycką katedrę.

Kiedy w 1526r. cesarz Karol V przybył do Kordoby był wstrząśnięty tym widokiem i podobno powiedział: „zniszczyliście coś, co było jedyne w swoim rodzaju i postawiliście coś, co można zobaczyć wszędzie”.

Ten zabieg spowodował, że Mezquita ma tak oryginalny wygląd, można jednocześnie podziwiać cudowną, roślinną ornamentykę arabską, która daje ramy dla chrześcijańskich, ociekających złotem ołtarzy. Osobiście odwracałam wzrok od tych wbudowanych złotych kapliczek i podziwiałam wspaniałą, ascetyczną, arabską architekturę.












To wszystko byśmy dzisiaj stracili, gdyby Piotr nie powiedział w pewnym momencie "nie idźmy tą samą drogą do auta, skręćmy tutaj i obejdziemy ten wysoki mur na około". Czasem dobrze jest ustąpić i dać się poprowadzić przypadkowi.

PS. Aha, a ta pierwsza brama prowadziła do Alcazar de los Cristianos, pałacu królewskiego, którego nigdy pewnie już nie zobaczymy.

PS2. Na drugim zdjęciu, na moście, w tle po prawej mamy Mezquitę, ale jeszcze o tym nie wiemy ;-)

Komentarze

Prześlij komentarz