DZIEŃ XIV: HISZPAŃSKA FIESTA I

Byliście kiedyś na imprezie, na której było trzech Jezusów i Różaniec? My tak.

Ale dzień zaczął się zupełnie spokojnie i niewinnie od powolnego śniadania, na które wszyscy zaczęli się niespiesznie schodzić lekko niedobudzeni.







A potem się zaczęło. Myśleliśmy, że jak Antonio mówi "wpadniemy i zrobimy tu u was barbeque", to znaczy, że w ósemkę zmieścimy się przy jednym, ogrodowym stole, który ustawiliśmy w cieniu. Kiedy podjechało trzecie nadprogramowe auto, wtedy już wiedzieliśmy, że oprócz niego wpadną też nas poznać wszyscy znajomi z dziećmi. W tym właśnie trzech Jesusów (bardzo popularne imię męskie w Hiszpanii) oraz Rosario (czyli męskie imię Różaniec), który okazał się być przemiłą, wesołą i bardzo gadatliwą kobietą. Rosa, bo w skrócie tak kazała do siebie mówić, będąc kiedyś anglistką, przejęła po rodzicach piekarnio-cukiernię i zaopatrzyła imprezę we własne wyroby. Wszyscy okazali się świetnymi, otwartymi ludźmi, którym Antonio od razu przed przyjazdem zastrzegł "macie mówić tylko po angielsku!". W praniu wyszło tak, jak każdemu było łatwiej, czyli niektórzy byli tłumaczeni, gdyż nie da się ukryć faktu, że nie umieją w angielski, jeszcze bardziej niż Włosi. Za to młodzież jest o niebo lepsza w tej materii od rodziców. Tak jak u nas, tylko że jedno pokolenie wcześniej.













Dzieci dawały sobie radę i czego nie umiały powiedzieć, to googlały w translatorze. Tak się właśnie dogadywali z Nieletnią, szczególnie chłopcy.










A wieczorem, po wyjeździe gości, zrobiliśmy sobie drugą rundę ze swoimi ulubieńcami. To był naprawdę udany dzień.



Komentarze