PRZEDBIEGI

Przygotowania trwają, wskazówki spływają, auto wylosowane na towarzysza podróży cierpi na coraz to nowe dolegliwości, chyba reisefieber mu się załączyła i próbuje zrzucić obowiązki na kolegę, czyli życie toczy się spokojnym, niespiesznym, wiosennym rytmem, w takt wystrzałów kolejnych pąków, tudzież zawiązków.

Nie mogąc się doczekać września, postanowiliśmy przejechać się testowo do pierwszego przystanku na przyszłej trasie (Onka, machałam ci w odpowiednim punkcie ;-) ), a żeby nie jechać tysiąca kilometrów "na darmo", to pokręciliśmy się jak łańcuchowy pies wokół własnej osi, czyli zwiedziliśmy najbliższą okolicę.



W przypadku państwa tej wielkości, rozrzut mieliśmy wręcz gigantyczny, na oko 400km, ale jeśli planujemy niebawem pokonać ich 7tys., to ćwiczyć trzeba, w końcu trening czyni mistrza, czy jakoś tak. Na pierwszy ogień poszła stolyca.

Zaczęliśmy od zrewitalizowanej dzielnicy robotniczej Jordaan, która staje się obecnie przystanią dla wszelkiej maści artystów i ogólnie młodych ludzi sukcesu. W jej wnętrzu kryją się przepiękne, ciche hofjes, czyli wewnętrzne podwórka wśród kamienic. Najbardziej znanym i chyba najładniejszym jest Begijnhof, otwarty klasztor założony w XIVw., jako miejsce przeznaczone dla samotnych kobiet i prowadzone przez siostry zakonne beginki. Dzisiaj sióstr już nie ma, ale przeznaczenie się nie zmieniło. Ogród jest odcięty od hałaśliwego miasta, tworzy samodzielne, małe miasteczko w środku dużej metropolii. To właśnie tutaj znajduje się najstarszy zachowany dom w Amsterdamie - Het Houten Huys (Drewniany Dom), datowany na ok. 1420r.


Begijnhof

Het Houten Huys



Wyciszeni i ustatkowani wróciliśmy do normalności, czyli weszliśmy z powrotem do rzeki ludzi płynącej główną handlową ulicą miasta - Kalverstraat. Nie można tamtędy przejść bez zajrzenia choćby do jednego sklepu.
Nam udało się zbankrutować w PokeShopie (tam moje młodsze nazywa wszystko, co serwuje cokolwiek mającego związek z Pokemonami i takie coś właśnie, niestety, tam znalazła)


Na szczęście ta ulica, jak każda inna, ma koniec - na placu Dam przy Pałacu Królewskim, gdzie jak na złość rozłożyło się właśnie wesołe miasteczko z diabelskim młynem, karuzelą wykręcającą kółka w chmurach i całą masą tandetnych sklepików.






Szczęście w nieszczęściu małoletnie zrobiły się akurat wtedy głodne i nie w głowie były im podniebne wywijasy, więc obraliśmy kurs na belgische frietjes, obowiązkowy punkt programu.






Posileni, choć z mocno uszczuplonym portfelem, ruszyliśmy nad kanały. Na szczęście oglądanie ich jest bezpłatne, bo widok ok. 160 z ponad 1000-em przerzuconych mostów słono by nas kosztował.












Jak każde szanujące się miasto, Amsterdam ma swoje lokalne ciekawostki. Jedną z nich są krzywe domy, lecące przechodniom na głowy. Nie ze starości bynajmniej, albo słabej głowy do trunków miejskich architektów, a z powodów czysto praktycznych - żeby nie zniszczyć elewacji w trakcie wciągania niegdyś towarów, dzisiaj mebli w trakcie przeprowadzki, na górne piętra. Bo wymyślono sobie w tym, skądinąd idealnie zorganizowanym, kraju, że magazyny towarów będą mieścić się na strychach tych niegrzeszących rozpasaną szerokością kamieniczek. Dlatego prawie każdą z nich zaopatrzono na samej górze w hak do wciągania wielkogabarytów. Na poniższym zdjęciu dobrze widać wystające szyny na poziomie kalenicy.



Aby poczuć co znaczy mieszkać na wodzie, można skorzystać z turystycznej atrakcji, czyli przepłynąć się wycieczkowym statkiem po kanałach przy okazji wysłuchując w czterech językach historii mijanych obiektów. Zwiedzając świat z dziećmi łapiemy się, dzięki nim, także i na tę formę wyciskania portfela.






Centrum Nauki NEMO, czule zwane przez miejscowych 'Titanic', z racji podobieństwa do pierwszej podróży tegoż.

Maniowe impresje






Były frietjes i statek dla dzieci, więc dorosłym też się coś od życia należy. Sklepy z kawą są tam na każdym rogu i najmniejszym nawet placyku, grzech nie skorzystać. Potym nawet zwykłe drzewo wygląda podejrzanie znajomo ;-)



Czym oprócz kanałów i coffeeshopów stoi Amsterdam?
Zrobić zdjęcia BEZ roweru praktycznie się nie da w tym mieście. Są wszędzie, zawalają drogi, chodniki, przypięte do każdego wystającego prętu.
Nie da się ich jednak nie kochać :-)




Przejazd dla rowerów pod Rijksmuseum


Tak jak u nas jabłka mają milion pińcet odmian, tak Holendrzy, oprócz najlepszych rowerów, serem i tulipanami się szczycą.


 


Bloemenmarkt




Wspomniane Rijksmuseum tym razem widzieliśmy tylko od dołu, ponieważ ani czas ani średni wiek wycieczki nie pozwalały udać się w te szacowne progi. Musi coś zostać na następny raz, bo że taki będzie, to pewne. Na koniec, po 8h na nogach, została nam ostatnia, największa atrakcja. Obowiązkowa wręcz pozycja, bez której wizyta w tym mieście zwyczajnie się nie liczy ;-)




Każdy ma tam prawo krzyknąć I amsterdam!

_________________________________________________________________________


Będąc już tak daleko na północy, nie mogliśmy pominąć największej tamtejszej atrakcji, czyli skansenu wsi niderlandzkiej pod Amsterdamem.
Lekko się różni od naszych rodzimych, czy w pozytywnym sensie, kwestia gustu. My jesteśmy zakochani w tym kraju, więc ciężko nam obiektywnie oceniać.
Z racji tego, że przed sezonem nie działała informacja, więc parę słów historii ściągnęłam z Ośmiu stóp.
"Wiatraki nad rzeką Zaan zaczęto budować około 1600 roku. Nie tylko mełły zboża, ale też przerabiały gorczycę na musztardę, produkowano w nich papier, obrabiano tytoń, konopie i inne dobrodziejstwa. Wiatraki wytwarzały olej, służyły jako tartaki, wytwórnie barwników, a nawet – początkowo przede wszystkim – osuszały teren. Do końca XVIII wieku powstało ich około 1000, jednak wraz z pojawieniem się maszyn parowych przestały być potrzebne i stopniowo zniknęły z krajobrazu. (...) W Zaanse Schans postanowiono za to historię przywrócić do życia. Pomysł na miasteczko pojawił się w 1946 roku, ale dopiero w 1961 zaczęto zwozić drogą lądową i wodną domki, sklepiki i wiatraki. Wielką operację logistyczną zakończono w 1974 roku.(...) Czy to urocze miejsce ma jakieś wady? Chyba tylko jedną – jest w czołówce najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych w Holandii, każdego roku przyjeżdża tam 900 tysięcy ludzi, zatem nawet poza sezonem chwilami trudno się przebić przez tłumy zwiedzających."
Nam na szczęście udało się mieć je tylko dla siebie. Do tego w pakiecie otrzymaliśmy piękny zachód słońca. #szczęściesprzyjawytrwałym




















_________________________________________________________________________


Z racji tego, iż pogoda nadal sprzyjająco przyświecała, nasz kolejny cel wymknął się był lekko poza granice, o co w tym potężnym kraju nietrudno (trzeba naprawdę uważać jeżdżąc, żeby mieścić się w konturze i nie wyjeżdżać poza linie) i lekko południowo zdołowani zajechaliśmy odwiedzić WIELKIE Księstwo Luksemburga.
Będąc monarchią konstytucyjną, do tego tak przytłaczającą swoim rozmiarem, państwo to nie ma jednak wygórowanych ambicji (najwyższy szczyt - 560m n.p.m.), jego motto brzmi: "Chcemy pozostać tym, kim jesteśmy”.
Mimo płaskiej powierzchowności, kraj ten w żadnym razie nie jest nudny czy przewidywalny. Nie chcą się zmieniać, OK, szanujemy ich wybór, ale dzięki temu można zagubić się i zakochać w małych, górskich miasteczkach i twierdzach, nienaruszonych zębem ani czasu ani szalonych architektów.



Esch-sur-Sûre

Miasteczko skupiło się dość ciasno w zakolu rzeki Sûre. Wokół małego wzgórza, którego szczyt zajmuje twierdza z 927r.



zdjęcie ze strony Visit Luxembourg









Tak jak Francja ma swoje zamki w dolinie Loary, tak Luksemburg może się pochwalić taką samą atrakcją, właśnie w dolinie rzeki Sûre, tyle że nie tratuje jej tabun jazgotliwie usposobionych turystów. Wije się przez północną część kraju, wyznaczając też granice państwa na zachodzie z Belgią i na wschodzie z Niemcami. Po drodze tworzy przepiękne, malownicze, głębokie doliny, płynąc zakolami wśród niewysokich gór, na szczytach których posadowiły się obronne twierdze pamiętające jeszcze jesień średniowiecza.


Bourscheid
we wschodniej części miasteczka o tej samej nazwie, na malowniczym skalnym wzgórzu stoi okazały średniowieczny zamek. Jego początki sięgają XI wieku kiedy to wzniesiona została tu pierwsza warownia. Praktycznie do początku XVI wieku właścicielami zamku byli członkowie szlacheckiej rodziny Bourscheid. Po bezpotomnej śmierci ostatniego potomka rodu warownia wielokrotnie zmieniała swoich właścicieli. Ostatecznie zaniedbana i opuszczona zaczęła popadać w coraz większą ruinę. Pierwsze prace konserwacyjne przeprowadzone zostały dopiero pod koniec XVIII wieku, a gruntowna renowacja posiadłości miała miejsce w drugiej połowie XX wieku, kiedy to zamek przejęty został przez państwo.











Vianden
Najsławniejszy chyba zamek, takie must see Luksemburga. Ta XI-wieczna twierdza do lat 70. XXw. popadała w ruinę, w najgorszym swoim okresie posiadając jedynie resztki walących się ścian. Dopiero przejęcie jej przez państwo i gruntowana odbudowa przywróciły temu pięknemu zamkowi dawną formę.








Pomnik Victora Hugo, który był oczarowany miasteczkiem. 
Często tu bywał, a przez pewien czas, w 1871 roku, również mieszkał w Vianden.




______________________________________________________________________________


MAASTRICHT

Ostatni punkt programu jest jednym z najważniejszych miejsc na mapie zjednoczonej Europy. To tutaj w 1992r. podpisano traktat, na mocy którego rok później powstała miłościwie nam panująca UE.
Tak naprawdę to małe, spokojne miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym poza tym, że jest najstarsze w kraju, taka nasza Złotoryja.















I to tyle na teraz. Niedługo spodziewajcie się kolejnych wpisów, bo wskazówek 'o_co_warto_zahaczyć' otrzymałam multum, szczególnie od jednego frankofila ❤ więc zaczniemy niedługo wspólnie tworzyć przyszłą trasę.

Komentarze