DZIEŃ IX: ALGARVE

Kolejny dzień to południe Portugalii, mało znany i uczęszczany rejon półwyspu. Pełno tu małych portów, miasteczek, gdzie można zjeść ryby i owoce morza wprost od rybaków. Coś jak w Bretanii, tyle że tu jest o niebo cieplej. Zmieniła się temperatura i krajobraz. W Porto i Lizbonie było przyjemne 20st. w cieniu, a po przejechaniu 200km na południe zabił nas upał zaraz po wyjściu z auta. Widać to też po zdjęciach, których nie miałam siły po prostu robić, cała skupiając się na tym, aby przeżyć.


SILVES

Odwiedziliśmy największe miasto regionu, dawną stolicę regionu Algarve, w której zachowała się w całkiem dobrym stanie warownia mauretańska, która przypomina o muzułmańskiej przeszłości tych ziem. Castelo dos Mouros powstał w VIIw. n.e., ale mury z czerwonego kamienia zachowane do dzisiaj pochodzą z XIIw. Z racji tego, iż zamek był celem licznych ataków, a także długotrwałych oblężeń, w środku wymyślono cały system na przetrwanie przeciągającego się odcięcia od świata, jak np. podziemne cysterny na wodę deszczową używane aż do lat 20-tych XX w. Zastanawiać może świetny stan w jakim zachował się cały obiekt, ale jest to efekt dużego projektu odbudowy zamku przeprowadzony w latach 40-tych ubiegłego wieku.






FERRAGUDO

Z Silves ruszyliśmy dalej, w stronę wybrzeża, aby odwiedzić małe miasteczko z portem rybackim, u ujścia rzeki Rio Arade. Jest to miejsce z mnóstwem kawiarni, restauracyjek położonych na nabrzeżu, gdzie aromat grillowanych ryb nie pozwala spokojnie spacerować. Daliśmy się oczywiście skusić na rybę, która okazała się chyba najdroższa na całym wybrzeżu. Przynajmniej była rzeczywiście pyszna - jedynie to sprawiło, że rachunek nie stanął nam ością w gardle.














Gdzie byśmy jednak nie jechali, czego byśmy nie zwiedzali i nie jedli, to ta cała  miesięczna wyprawa miała jeden cel, a raczej dwa, ale o tym później. Nie widzieli się dokładnie 24lata, kiedy po studiach w Holandii rozjechali się do domów, żeby więcej się nie spotkać. Aż do teraz. Dzięki FB odnaleźli się parę lat temu i utrzymywali kontakt przez internet. Aż do teraz. Roman, bo o nim mowa, wszystko przygotował na nasz przyjazd. Dom, pełną lodówkę, rodzinne spotkania w gronie najbliższych, wspólne kolacje, wycieczki po okolicy. Dzięki niemu mogliśmy zobaczyć i poczuć jak żyją na co dzień zwykli Hiszpanie, jakie mają zwyczaje, poglądy na bieżące wydarzenia, czym się zajmują, co lubią, co ich denerwuje. Wszystko to, czego nie dowiemy się spędzając wakacje w hotelu z basen. Niesamowicie żal było wyjeżdżać po 2 tygodniach spędzonych z nim i jego rodziną, ale mamy zapewnienie, że w najbliższym czasie przyjadą do Polski, żeby na następne spotkanie nie trzeba było czekać znowu kolejne ćwierć wieku.



Komentarze