DZIEŃ II: SAINT MALO


SAINT MALO
Bretanię można kochać z wielu powodów. Małych, urokliwych miasteczek, surowego, dzikiego wybrzeża, ale jest jeden powód zdecydowanie najważniejszy - kuchnia! Owoce morza, a szczególnie małże w ilościach hurtowych, które dostaje się w garnku wypełnionym ponad brzeg muszlami. Nie liczyłam dokładnie, ale na oko dostawaliśmy po 80szt. I to wszystko z winem (dla Pełnoletnich) i deserem za niecałe 13EUR. Gdzie w takim razie powinno się zamieszkać kochając takie jedzenie??



W czasie tego samego przypływu, o początek którego zahaczyliśmy w Mont Saint Michel, odwiedziliśmy pobliskie Saint Malo, zwane 'miastem korsarzy' z racji tego, iż to właśnie tutaj mieli bazę piraci działający na zlecenie rządu. Jednym z nich był René Duguay-Trouin. Napadali głównie na angielskie statki handlowe, co przyczyniło się do konieczności otoczenia miasta murami, by móc bronić się przed odwetem Anglików. Jednak korsarze nie ograniczali się jedynie do wód Kanału La Manche, często pływając także na Karaiby oraz w okolice rzeki św. Wawrzyńca, dając tym samym początek linii francuskojęzycznych Kanadyjczyków. Najgorszy jednak w historii miasta był czerwiec 1944, kiedy 80% miasto zostało zniszczone w czasie 2-tygodniowego bombardowania Amerykanów.  4 lata później rozpoczęto odbudowę i dzięki ogromnemu poświęceniu osób biorących udział w rekonstrukcji, dziś każdy ma złudzenie, że wszystkie miejskie budowle i mury to autentyczne średniowieczne pamiątki. Coś jak Starówka w Warszawie, także zrównana z ziemią i także tytanicznym wysiłkiem mieszkańców (i nie tylko) odbudowana na swój przedwojenny obraz i podobieństwo.


Saint Malo to właściwie takie miasto w mieście, ponieważ mało ciekawa, nowoczesna zabudowa otacza posadowione na cyplu jedno z najpiękniejszych starych miasteczek jakie widziałam. W całości otoczone grubym murem, po którym wycieczka jest przeżyciem nie lada, ponieważ z jednej strony mamy lukrowane ciasteczko w postaci kamiennych domków, a po drugiej stronie rozciąga się aż po horyzont ocean upstrzony przy brzegu wystającymi, ostrymi grzbietami skał. Na niektórych zbudowano twierdze jak Fort National, do którego w czasie odpływu można dostać się piechotą przez szeroką plażę (bo nie wiem czy już pisałam, że w ciągu dnia ocean jest hen, hen...).
A na zdjęciach wcale na to nie wygląda, prawda?

Małoletni mieli nie lada radochę, ale też dobrą lekcję geografii w terenie, gdy wieczorem, po opróżnieniu garnków i kieliszków, poszliśmy z powrotem na mury, a woda, która 2 godziny wcześniej się o nie rozbijała, teraz zdążyła odsunąć się na dobre 100m. Nie mogli uwierzyć oczom jak szeroka jest tam, tak naprawdę, plaża.



~~*~~


foto: internet



foto: internet

~~*~~









~~*~~

Widzicie tę wieżę do skoków do wody w prawym górnym rogu zdjęcia?
Ta sama jest na drugim zdjęciu ;-)
Bezpośrednio przy plaży zbudowano basen z morską wodą, wymienianą na świeżą regularnie dwa razy dziennie podczas przypływów.



foto: internet

~~*~~















Komentarze