DZIEŃ II: MONT SAINT MICHEL


MONT SAINT-MICHEL

Poniedziałek po sezonie to dobry dzień na zwiedzanie jednego z najbardziej obleganych, po wieży Eiffla i Luwrze, zabytków Francji. Aby dostać się do opactwa w najgorętszym okresie, trzeba odstać swoje w 3-godzinnej kolejce. Natomiast w poniedziałek po sezonie czas ten spada do... zera. Jesteście pierwsi w kolejce i zastanawiacie się czy w ogóle dobrze trafiliście, czy to aby na pewno jeszcze otwarte, bo nikogo nie ma, a przecież tylu ludzi nie może się mylić. Otóż nie, wszystko jest w jak najlepszym porządku, przechodzicie długie pasma barierek w samotności i stajecie dokładnie przed panią w kasie. Przy tak napiętym planie podróży, to było jak wygrana w totka. Owszem, spotkaliśmy  sporo ludzi (jak na nasze standardy dobrego samopoczucia; zastanawia tylko ilu ich jest tam w stanie się upchnąć w sezonie) na głównej, i zarazem jedynej, ulicy tego miasteczka-quasi wyspy, ale na samej górze było... pusto i przestronnie. Dosłownie, bo przy odpływie, na który akurat trafiliśmy, ocean jest hen, hen na horyzoncie.










Ale niech was nie zwiedzie ta pozorna, mało bliska relacja oceanu z, jakby nie patrzeć, wyspą. Zmienia się to w tempie galopującego konia, jeśli cytować klasyka. Nadciągający przypływ na naszych oczach zalewa całą tę kilkusetmetrową (kilometrową?) przestrzeń i przy najwyższych stanach zdarzających się 53razy w roku, osiąga wysokość 14m. My trafiliśmy "tylko" na 12-metrowy. Buja się tak 2xdziennie, rano i wieczorem, każdego dnia o innej godzinie, dlatego wydawane są specjalne komunikaty pozwalające oglądać to fascynujące zjawisko z bezpiecznej odległości oraz dodatkowo dla nielubujących się w czytaniu, biją dzwony ostrzegające o zbliżającej się fali. My przypływ w pełnej okazałości obejrzeliśmy z sąsiedniego miasteczka - Saint Malo, ale to już zupełnie inna opowieść.





Do wyspy dojeżdża się bezpłatnymi autobusami kursującymi wahadłowo między parkingiem samochodowym a miasteczkiem, ponieważ parking bezpośrednio pod murami miasta zlikwidowano z powodu permanentnego zalewania go przez ocean i zmywania źle zaparkowanych samochodów. Można też dostać się tam oczywiście pieszo idąc ok. 2km wąską groblą.
Historia opactwa zbudowanego na wyspie zaczyna się w VIIIw. n.e., gdy biskup Aubert z Avranches miał widzenie, w którym Archanioł Michał kazał zbudować mu na gołej skale kościół.
Biskup nie przejął się, na swoje nieszczęście, tym zleceniem i zwlekał dotąd, aż Archanioł musiał mu powtórzyć to dosadniej po raz trzeci jednocześnie znacząc go swym świętym palcem, aby do końca życia pamiętał, że polecenia z góry wykonuje się natychmiast. Czaszka należąca kiedyś do biskupa, z wypaloną w niej dziurą, przechowywana jest do dziś w katedrze w Avranches.



foto: internet

W średniowieczu klasztor był znanym ośrodkiem nauczania, po rewolucji francuskiej spadł do roli więzienia, a obecnie jest wpisany na listę UNESCO jako jeden z pomników narodowych.
Lecz zanim to skaliste wzgórze stało się bastionem chrześcijaństwa, pełniło funkcje fortyfikacyjne oraz religijne już za czasów Celtów, a jedna z urban legends nawet głosi, że w złotej trumnie pochowany był tu sam Juliusz Cezar.

Miejsce to koniecznie trzeba choć raz w życiu zobaczyć, ale uda się to jedynie po sezonie, jeśli ma się obyć bez strat w ludziach.

Komentarze